Friday, 30 December 2011

No dobra... 2011 nie byl az taki straszny. Dostalam w nim cudownego chlopca i jeden z najlepszych uni w kraju. A teraz siedzie i gledze i obu nie doceniam... narzekam na chlopca, narzekam na uni. A fe. Czas zacisnac zebiszcza i uczyc sie i kochac i byc szczesliwa. To chyba dwie najlepsze rzeczy jakie mi sie w zyciu przytrafily. Obie przypadkowo <3



I zastanawiam sie rowniez... czy powinnam moze pisac po angielsku? Tzn. w obu wersjach. Bo calkiem jezyka w mowie i pismie zapomne przez te swieta i sesje...

Thursday, 29 December 2011

"A long December and there's reason to believe maybe this year will be better than the last..."

Nigdy nie robilam podsumowan roku i cos czuje, ze to tez mi nie wyjdzie. Wlasciwie nawet nie wiem dlaczego to robie. Pewnie dlatego, ze mam cala mase nauki, ktorej boje sie jak ognia (czy wlasciwie wody, bo ja sie bardziej wody niz ognia boje..).

Ten rok byl jakis dziwny, nieciekawy, nie wydarzylo sie nic, co poruszyloby ma zimna i zgorzkniala dusze prawdziwego polaka na tyle, zebym o tym pamietala. Dlatego tez wyjelam kalendarz.. zeby pomoc sobie nieco, przywolac 'wspomnienia', ktorych jakos brak.. A w kalendarzu niewiele ponad moje godziny pracy i kiedy okres dostalam. No ale nic... moze cos wyrzezbie.

Styczen: Rozpoczal sie Sylwestrem w pracy, beznadziejnie. Ani ludzie pijani, ani napiwki wysokie, ani nawet po nie bylo zadnej imprezy ze staffem, na co troche liczylam... Dupa. Poszlam spac chyba o 2giej. Wyprowadzilam sie z okolic Richmond z powrotem do East London, bo przyjechal dobry kolega, ktory tu prace zaczynal, zamieszkalismy razem w mieszkaniu, na ktore zadnego z nas nie bylo stac. Zwlaszcza, ze 3dni po owym pracowym Sylwestrze rzucilam prace. Jest sesja. Oh well...

Luty: Szukam sobie pracki, nanana, znalazlam w prywatnym sushi, blisko z domu, nienajgorsza placa, nienajdluzsze godziny, spoczko. Kolega obwiescil, ze przeprowadza sie na drugi koniec swiata.. cos mnie w mej nieczulej duszy zakulo, wyszlismy pare razy wiecej niz zwykle, buzi buzi, jestem z chlopcem prawie rok <3 W pracy spedzam wiecej czasu niz w szkole, w ktorej prawie w ogole nie bywam.

Marzec: Szkola/Praca/Szkola/Praca... jest pieknie z chlopcem.

Kwiecien: Szkola/Praca/Szkola/Praca... Duzo pijemy, chodzimy po restauracjach, ogladamy filmy. Wielkanoc spedzamy jakos nijako u znajomych. Jest jajko i polska telewizja. Chlopiec wprowadza sie :)

Maj: Jest cieplo, jest sesja, a ja wciaz spedzam 89% czasu w pracy. Poszlo jak poszlo... slabizna. Chyba skladam aplikacje na MSc. Dwie tylko... Queen Mary, bo przypuszczalam, ze sie dostane i KCL, troche z glupoty, nie przeszlo mi przez mysl, ze mialabym sie dostac.

Czerwiec: Praca. W weekendy Notting Hill, Brick Lane, Regent's Park... duzo alkoholu i drogich taksowek z i na drugi koniec miasta. Chlopiec ma gest ;) Mam rozmowe 'kwalifikacyjna' w KCL. Mowia "do zobaczenia we wrzesniu", nie wierze. Dorabiam sie iPhone w ramach przedluzenia kontraktu <3

Lipiec: Duzo pracy, chorobsko, moje urodziny. Nic ciekawego, nikogo nie ma, albo pracuja.. poszlismy w 4os do Bavaria House. Piwo w hektolitrowych kuflach i klimat wiejskiego wesela. Wciaz czekam na zalegly prezent.. Praca mnie wnerwia i meczy, wiec jak rzucam i jade do Polski na kilka dni w poszukiwaniu slonca i odpoczynku. Leje i zimno. Wracam zla. Praca dzwoni, ze mnie potrzebuje, czy nie chce wrocic. Rzucam palenie.

Sierpien: Rzucam tez picie. Zapisuje sie na silownie za ciezkie pieniadze, ktore musze placic co miesiac. Chodze 5x tyg po przynajmniej godzine. Efektow brak. Jest za to koncert Morrisseya i London Riots. Dowiaduje sie tez, ze nie mam raka ani hiva ani nic, w ramach testow przeduniwerkowych.

Wrzesien: Rozpoczynam diete typu "chcialabym miec anoreksje, moze sobie zrobie", rozpoczynam szkole, trace za to okres. Nie jestem w ciazy, ale w wielkim stresie. Szkola po milion godzin tygodniowo i praca zaraz po. Wciaz nie pije i nie pale i chodze na pake jak skretyniala. Efektow brak. Wyprowadza sie kolega z Polski, wprowadza Hiszpan z pracy. Rzucam prace. Tym razem for good.

Pazdziernik: Jest uni, nie ma okresu i council tax do mnie pisze, ze chce ode mnie ponad tysiac funtow. Stresik wciaz. Wciaz za duzo silowni, za malo efektow.

Listopad: Konferencja Forensic Science Society w Oxfordzie, kilka testow w uni, pierwsza (i jedyna) lekcja jogi. Bylo spoko, dawalam rady, ale wiecej nie poszlam, bo nie mialam kiedy. Jade do Polski na 60te urodziny mamy. Wracam niedouczona, zla i chora.

Grudzien: Wyprowadza sie Hiszpan, ktory okazal sie byc ostatnim chamem. Wprowadza sie urocza parka niemieckich praktykantow. Kupuja mi kalendarz adwentowy, pieka ciastka, mamy tez choinke i napis "Merry Christmas" na oknie. Uroczo. Chora przez 3tyg, nie chodze na pake, ucze sie malo, choc powinnam bardzo obficie. Jem co popadnie, puchne w oczach, chodze zla, marudze, reaktywuje wszelkie formy zycia internetowego. Swieta w domu jakies bez klimatu, wracam tym razem nie chora, ale zla jak zwykle. I smutna, cos mnie trapi, dziwnie sie boje. Stany lekowe czy cos.. Zaczynam tez pic powoli.. z klasa i z chlopcem i z Niemcami.
Zostalo 2,5 dni z tego Grudnia. Planow noworocznych cala masa... glownie te o chudosci i nauce. Mam nadzieje, ze w ogole zdam, bo poki co jest srednio... moja wiedza sie zmniejsza z kazda chwila. Ulatuje niczym przez dziurke piasek ciurkiem z Grzesiowego worka.. chyba juz stara jestem, juz mi nie idzie nauka. Nic mi kurwa nie idzie.

Dziekuje Panstwu, bylo slabo.


Monday, 26 December 2011

siedze w samolocie do Londynu. boje sie. pierwszy raz w zyciu mam w sobie taki strach. zawsze wyjeżdżając z domu mam wrażenie jakbym zostawiala tam wszystkich na jakas ciężka pastwę losu. jakby po moim wyjeździe miało sie stać cos bardzo złego.. nie wiem na ile to moje paranoje a na ile faktycznie cos sie dzieje.. nikt mi nic nie mowi. jeki, steki, wzdychanie ale kiedy pytam mówią, ze wszystko jest w porządku. babcia coraz słabsza, niby nic jej nie jest, ale widać, ze nie ma juz sił.. boje sie i martwie o nią. boje sie i martwie o rodziców. siedzą sami na wiosce odległej nieco od reszty rodziny.. tęsknią za mna. nie maja nikogo i nic innego. nie chca miec. wciaz nie rozumiem dlaczego wyprowadzili sie z rodzinnej miejscowości.. przynajmniej nie byliby sami. moze i tęsknota za jedynym dzieckiem byłaby lżejsza do zniesienia. mam wrażenie, ze to jakies ich skłonności autodestrukcyjne, ze jak nie moga miec mnie, nie chca miec nikogo.. a ja, nawet gdybym była w polsce, nie mieszkała bym przecież w domu obok, nie jezdzilabym do nich duzo częściej niz teraz.. pewnie tylko nie pozwolilabym im wyprowadzić sie tam, gdzie teraz mieszkają.
wizyty tam nie są tez łatwe dla mnie. cieszę sie, ze zobaczę rodziców, wiem, ze oni bedą sie cieszyli.. przez dwa dni, a potem zaczynaja mnie traktować jakbym miała znow 6lat.. tak
mam sie ubrać, tak uczesac, isc do kościoła, do spowiedzi.. nie pomagają rozmowy, musze zacisnąć zeby i godzić sie na wszystko. zeby nie bylo awantur, płaczu i zeby miec jakotaki spokój. ich dom jest obcym domem dla mnie, w wiosce nie znam i nie poznam raczej nikogo, z wioski jeden autobus do gdanska, do gdyni podróż zajmuje godziny.. jeżdżę tylko do
nich. nie spotykam sie z nikim, nigdzie nie wychodze.. i tylko siedze tam o martwie sie. mam wrażenie, ze wszyscy są umierający. czesto taka panuje atmosfera. nie wiem czy ma to wzbudzić we mnie strach czy współczucie, czy chca mnie tym do polski ściągnąć, do nich, zeby przy nich siedziec na wsi i marnować jakiekolwiek szanse na normalne zycie i moze
jakas karierę zawodowa? kiedy mowie o tym, mówią ze nie, ze mam sie uczyc, ze lepsza praca za granica, ze rozumia, chca mojego szczęścia i powodzenia.. a potem 2dni przed wyjazdem płacz, bóle serca, rozmowy o ciężkich chorobach, umieraniu, testamentach..
boje sie odbierać telefon. od zawsze, od małego. boje sie złych wieści. mam straszne sny o strasznych rzeczach, nie moge skupic sie na niczym.. jak dluzej nie ma mnie w domu troche o tym zapominam. najgorszy jest pierwszy tydzien po powrocie do UK. nie wiem czy da sie ta sytuacje rozwiązać, reszta rodziny tez jest bezradna.. nie da sie do nich dotrzeć. ich miłość zezre od srodka i ich i mnie... trudno jest wracać i wyjeżdżać z "domu".
i jebany blachor cała drogę kopie w mój fotel.

Wednesday, 21 December 2011


ostatnio moje życie, to ciągłe marudzenie. ciągłe ściganie za niedoścignionym bez kiwnięcia palcem, bez ruszania dupy. things are not going to change if you're not gonna change them . wiem wiem. dużo gadam, mało robię. choć w sumie wydaje mi się, że robię. no bo przecież pracę rzuciłam, picie rzuciłam, nie czytam książek, nie rysuję, nie podśpiewuję już nawet pod nosem. tak więc jedyne czym się chwilowo zajmuję to szkoła. nawet w niedzielę do biblioteki chodzę nauki pobierać. tak więc jestem kompletnym ignorantem bez pojęcia co się w świecie dzieje, co w muzyce, filmie i szerokopojętej kulturze... wszystko to na rzecz szkoły oczywiście. bo przecież szkoła najważniejsza, bo czasu zabiera, bo to już ostani rok, moja przyszłość, sratytaty.
i co? i jajco. bo ja mój cenny czas szkolny nad książkami i papierami marnuje na jakiś gównianych portalach społecznościowych. 5min nauki: 55min netu. znam wszystko... wszystkie bitch please jenna marbles, foreveralone, wszystkie nyan koty i sneezing pandy. żałość. i ja bardzo bym chciała ten stosunek zmienić w stronę przewagi nauki.. ale.. ale kurwa wszystkie materiały właśnie na necie są. myslałam zawiesić fejsbuczka, ale tam z klasą się kontaktuję. twitterkiem wylewam żale. z youtube czerpię wiedzę o pięknie, z tumblera o anoreksji, poza tym gossip girl też przez internet oglądam...
jak zatem uczynić, ażeby wszystkim dobrze było?

czuję niemoc straszną naukową i wyjałowienie emocjonalne. nie zwrusza mnie już sztuka ani wyższa ani niższa nawet. nie wiem czy to przez abstynencję alkoholową czy starzeję się i gorzknieję w tempie godnym dziecięcia chorego na progerię.
balansu pragnę między nauką i rozrywką, stymulacji intelektualnej, uniesień i wzruszeń.
idę obejrzec "My neighbour Totoro" a od jutra rozpoczynam naukę pełną parą. dostałam najgorszą ocenę w mojej karierze studenta w UK. przeryczałam godzinę, obejrzałam rodzinnie "Ranczo". pójdę wcześniej spać. przyśnią mi się dobre sny o lepszym świecie a rano zacznę ten świat urzeczywistniać... i zapakuję prezenty. będzie pięknie i świątecznie. och ach

Monday, 19 December 2011

jestem człowiekiem porażką. tak powinien zaczynać się każdy mój post, tak powinnam mieć na drugie, tak powinnam wypełniać zadziorne plakietki typu "hi, my name is..".
mam 25 lat. na karku 2 podstawówki, 2 gimnazja, 2 licea, 4 uniwersytety. niedokończona weterynaria, BSc i MSc w trakcie.
pracę w angielskich pubach, francuskiej restauracji i sushi take-awayu. doświadczenie zawodowe/internship/wolontariat - brak. zainteresowanie studiami i determinacja - znikome. widoki na egzaminy - marne.
mam za to całą kupę rachunków w moim imieniu, direct debity na telefon, internet, siłownie, ubezpieczenie.. ostatnio też dostałam kartę kredytową, z której póki co nie zamierzam korzystać. choć pewnie rzeczywistość zweryfikuje, i jeśli nie znajdę szybko jakiejś dorywczej pracki (na którą nie pozwala mi szkoła za bardzo..) to będę musiała zadłużyć się w kochanym lloyds tsb na wieki wieków amen. nie mam serca wyciągać więcej od rodziców. i tak już dali mi więcej niż mogli.

mam egzaminy na karku też. mam rachunki, szukanie nowych współlokatorów, ogarnianie syfu po poprzednich.. chcę lekkiego życia człowieka głupiego. ignoranta, któremu wszystko jedno. buca bez ambicji, który jest szczęsliwy z posady ciecia, ćwiartki za pazuchą i dodatku na dzieci.

a jak juz mam być dorosła i odpowiedzialna i z papierami i lepszym credit score to niechże to będzie po studiach. kiedy będę mieć pracę. bo godzenie wszystkiego innego z koncentracją na szkole troszkę mi się nie układa. dochodzą też marzenia o byciu piękną i utalentowaną. niespełnione pasje rysunkowopisarskośpiewackoaktorskie. pogoń za chudością i naprzemienne opychanie się dietetycznym ciastem.
jestem zaprzeczeniem wszystkiego, czym chciałabym być. nie mam też siły, by się zaprzeć i obrócić niczym kot ogonem. jęczę i ględzę i marzę o lepszych czasach. lekkich czasach. nowym jorku, berlinie, mediolanie. o mieszkaniu na islandii. o mądrych, inspirujących znajomych, wieczorach z książką i filmem i kominkiem.
zamiast tego marnuję czas na portalach społecznościowych i podglądaniu życia tych, którym bardziej lub mniej zazdroszczę.
jestem człowiekiem porażką.
Zginęły mi buty. Lat temu chyba sześć kupiłam w Daichmannie (lata biedy studenckiej olsztyńskiej biedniejszej niż londyńska) super świetne kozaczki. Leżały sobie tu na wiosce i czekały na lepsze czasy, powrót do łask i ciepełko mej koślawej stópki. Kiedy te trzy postanowiły zgrać się w czasie i przestrzeni i zimą roku pańskiego 2011 kozaczkom żywot przywrócić, okazało się, że owych nie ma! Wcieło, wsiąkły, ślad zaginął.. Baj baj kozaczki, muszę chodzić w maminych, bo przyjechałam w jednych butach jeno niczym to dziecię na polu na wykopkach, ta żona niewierna co w tym, w co odziana z domu wygnana będzie. I w moim vintage płaszczyku, co śmierdzi umrzykiem i kołnierz ma z wyliniałego kota. Jestem stajlisz. Matka z ojcem na msze daja za nawrócenie mnie na polaczkową modę i "ładne się ubieranie". Pierdole, nie mam kozaczków. Płaszcze cienkie i drogie i bez kociego ogona. Niełatwa ta moda zimowa...


a kiedys nagralam leniwy chod mego psa. prosze o tu tu:

nie znam sie na jutubie.

Sunday, 18 December 2011

Już już piszę już się poprawiam!
Swoją drogą, to noszę się z myślą o napisaniu czegos od miesięcy... a na pewno tygodni. Na pewno od poprzedniego razu w Polsce. Ale ze mną to już tak jest. Myślę sobie, że dobrze byłoby coś zrobić.. i tak myślę jak i kiedy i co będzie przed i po i tak trwam i tkwię w tym zamyśleniu, aż ostatecznie nie zrobię nic, mija moment, chęć i możliwość i zostaję znów niepłodna z moim nudnym ajfonem, którym nie kręcę szałowych filmików, nie jestem gwiazdą instagramu i twittera, fejsbuka używam do kontaktów z klasą, a i nawet muzyki nie słucham... bo mnie nic nie wzrusza. (Tu apel: ludu boży, poratuj dobrą nutą).

Jako postanowienie noworoczne.. abo pre-noworoczne, taki trial w sensie jakby czy coś, postanowiłam, że będę pisać tak jakoś raz w tygodniu. Kiedyś miałam o czym, to i teraz powinnam. No i języka w gębie i pod palcem zapomnieć nie należy.

Cóż nowego od ostatniego razu. A nie wiem.. wydaje mi się, że nic. Bo przecież moje życie jest nudne, smutne, a ja wiecznie niezadowolona, otyła i leniwa.

Jestem w domu. Dziś przyleciałam. Jest mokry brudny śniegodeszcz i ciemno i zimno.
Miałam cudowny humor świąteczny dopóki nie wylądowałam. Tak już działa na mnie Polska od kiedy nie wracam do 'domu', tylko nowego miejsca zamieszkania rodziców. Od kiedy nie mam samochodu, niemożliwym jest wyrwać się stąd i zobaczyć znajomych. Siedzę więc i ględzę jak zwykle.

I właśnie dowiedziałam się, że dostałam B z prezentacji. Dwie osoby, których oceny znam maja B+ i A+. Pierwszy raz jestem najgorsza. Wiem, że przekrój niewielki, że pewnie komuś poszło gorzej... ale nie. Nie podoba mi się to. Idę się uczyć.
Nie od parady chyba KCL to jedna z lepszych uczelni w UK. Co prawda wciąż przy minimalnym wysiłku idzie mi ok, ale tu musi iść super. Nie po to robie te studia, żeby sie przez nie ledwo przebić.

Ide sie uczyc o high performance liquid chromatography albo coś. Cokolwiek. Muszę...

Friday, 21 October 2011

może już pora. siedzę i jem migdały, popijam organiczne wino musujące, a chłopiec już pewnie zasnął, bo jutro pracuje.

jestem wiecznie na diecie. na diecie, kiedy jem tyle co nic (dosłownie), albo kiedy jem ile wlezie. nie umiem pomiędzy. nigdy nie myślałam, że mogę mieć eating disorder, ale przeglądając tumblr zaczynam się dość poważnie o takowy podejrzewać. kiedy jedzenie okupuje ponad 70% moich myśli (zaraz po tym szkoła, pieniądze, wezwanie do sądu....) i to nie dlatego, że je szczególnie lubię, ale dlatego, że zastanawiam się wciąż co mogę a co nie, co się doda, co odejmie w ramach spalania na siłce, żeby było poniżej niskości i żeby ważyc upragnione 50kg kiedyś, najlepiej w jak najbliższej przyszłości.

tak więc tak, jestem na diecie i o 23.47 obżeram się migdałami (miliony kalorii) i alkoholem, którego nie piłam kilka miesięcy, do którego mnie w ogóle nie ciągnie i który jest fuj i ble. (mówi ta, która jeszcze w lipcu piła do śniadania). czyli, że generalnie odwróciłam swój styl życia o 120274 stopni. ale mam taki tydzień, że autodestrukcyjnie robię wszystko, czego mi nie wolno, żeby złagodzić jakoś.. nawet nie wiem co złagodzić. chujowość
jak się z tym czuję? tak sobie. dobrze, w teorii, bo 'zdaję sobie sprawę', że sporty i zdrowe odżywianie i wczesne spanie, wczesne wstawanie jest super i ogólnie good for you. czy czuję, że jest to dla mnie aż takie dobre - nie bardzo.
codzienny budzik o 6 rano, powłóczenie nogami na siłownię, tam już lepiej, bieganko, skakanko, rowerek, spocona, zasapana, seksi bejbe. wracam do domu, w pośpiechu prysznic, śniadanie i z wywalonym jęzorem do uni. i właściwie nie czuję się jakoś szczególnie spełniona, zadbana czy naenergetyzowana. chodzę bo chodzę, ćwiczę bo ćwiczę, a i tak czuję się jak najgrubszy grubas. ale mniejsza o to. od jutra powracam na głodówkę, bo umiarkowane (ok 1200kcal) jedzenie jakoś mnie wyczerpuje... przytyłam i czuję się jak człowiek porażka. czyli jak zawsze.

z innej beczki natomiast: KOCHAM MÓJ UNIWERSYTET. wszyscy (oprócz K. Love z mojej klasy, która jest suczą), nauczyciele, uczniowie, polskie mariole w uczelnianej kafejce, panowie ochroniarze i bibliotekarze są absolutnie fantastyczni, mili, ciepli, otwarci, zabawni, błyskotliwi, inteligentni i generalnie spoko.
zajęć mamy za dużo, podobnie jak informacji. głównie informacji, czego możemy się nauczyć w wolnym czasie. MSc to około 40 godzin zajęć w szkole i 9468765 milionów lat świetlnych self study. self study, na który póki co nie miałam czasu ani chwili, ni chwileczki, gdyż pracowałam. tak, ŁAM, albowiem dziś było dniem ostatnim mej pracy w sushi knajpie. po dziewięciu miesiącach, w ciężkich bólach, frustracji i braku stymulacji intlektualnej jakiejkolwiek opuszczam progi żydowskiego zakładu pracy (nie, żem antysemityczna, ale manager mój i drugiej knajpy, tzn mąż z żoną są izraelitami) na rzecz szalonej kariery naukowej. patrzcie jak tylko będziecie na pierwszych stronach gazet mój fizys podziwiać, kiedy to tajemnice poznam wszechrzeczy, a i przy okazji rozwikłam inne zagadki!

co mieliśmy do tej pory? sporo. mam do nadrobienia pięć tygodni czytanek, które swoją drogą nie są nam dane, jedynie zagadnienia, które znać mamy, a skąd i w jakim stopniu to już od nas zależy... 5 lab raportów, 307587 online minitestów i dwa testy na ocenę w halloweenowy poniedziałek. ten semestr jest jednakowoż stosunkowo łatwy, bo generalnie służy wyrównaniu poziomów. jestem jedną z może 6 osób (na 32), które mają jakiekolwiek zaplecze, podłoże czy tzw. background w zakresie forensic science; inni to biologia, chemia, biochemia, genetyka, sruty pierduty i nuda. tak więc pierwszy semestr wyrównanie, drugi semestr zapierdol, trzeci semestr (= wakacje) research project. nie wiem co, nie wiem gdzie, ale jak się uda to wyjadę. będę robić za darmo murzyńską robotę w jakimś zadupnym labie w Trynidadzie, ale przynajmniej zdobędę egzotyczny papier, ciekawe doświadczenie i parę pięknych zdjęć, upięknionych jeszcze w Instagramie bądź też Snapseed.

poza tym nuda. wiecznie narzekam, wiecznie nic mi nie pasuje. niezadowolona ze wszystkiego i niczego. oprócz tego kocham życie, życie jest piękne, carpe diem, olaboga.
jutro mam "me day", przynajmniej do 16. miałam spotkać się z koleżanką, ale chyba nie-e.... raz na 2tyg mam kilka godzin kiedy jestem sama, samiusieńka, nie muszę do nikogo rozmawiać, być miła, uśmiechać się, socjalizować, lizać dupy ani generalnie przebywać. tak więc mój "me day" składać będzie się z : odmówienia koleżanki, biegu w victoria parku, zmywania, twitterka, fejsbuczka i innych wspaniałych wynalazków, a potem może coś upiekę, ugotuję, albo i nie, bo przecież od jutra nie jem.

i to tyle mili pańtwo. wybaczcie, iż sensu ani składni nie ma to imponującej. dawno nie rozmawiałam w języku ojczystym na poziomie wyższym niż powszechna kurtuazja. w żadnym języku rili. strasznie się czuję intelektualnie wyjałowiona.... uczenie co innego, a używanie, lotność umysłu i błyszczenie na tle to innego również coś. chcę być mną sprzed 8 lat. chcę być znów mądra, ważyć 52kg, lubić muzykę, czytać dużo książek, mieć na wszystko czas i nie być wiecznie zatroskaną o nieznane jutro.... oh deer.

Tuesday, 13 September 2011

nie, żebym była jakaś obeznana. o istnieniu kosmetyków innych, niźli 'krem na wszystko' dowiedziałam się stosunkowo niedawno. no dobra, wiedziałam już jakiś czas, ale postanowiłam zgłębić tajniki facjalnych namaszczeń dopiero krótki jakiś czas temu.... pomyślawszy, że ćwierćwiecze niepostrzeżenie mnie dopadło, a ząb czasu spróchniały nadgryzać zacznie lada chwila zakupiłam kremów i mazideł co by wypięknieć, wymłodnieć i w ogóle.
i właściwie to niewiele mam do powiedzenia, bo rozpisywać się nie umiem o tym jaki to wspaniały zapach, konsystencja, tekstura, rozprowadzalność, wsiąkalność, cena czy wydajność... powiem tylko DZIAŁA. a przynajmniej mi się zdaje, że zadziałał. a mianowicie... próbkowy zestaw DHC Pore Care z yesstyle, o TAKI .
zapakowany w słitaśną błyskotliwą mini kosmetyczkę. próbki w mikroilościach pewnie starczą na max 10dni. ale po trzech dniach stosowania średnio skrupulatnego widzę, że pory lepsze. tzn brak porów właściwie. a przynajmniej ich mniejsza obfitość i objętość. jestem zachwycona! dziatwo, kupujta!

dobrze więc, napiszę. tylko nie bardzo wiem co i o czym.
o tym, że w piątek po raz kolejny będę bezrobotna, kolejny raz odchodząc z tej samej pracy, lecz może nie na długo, bo zaproponowano mi ćwierć lub też dwie ósme czy cztery szesnaste etatu, które to miałoby się rozpocząć nie wiem kiedy, więc pocieszę się bezrobotnością przez pewnie tydzień jakiś.
pocieszę i pomartwię. pomartwię, bo coś mi się srodze wydaje, że jednak te studia nie będą takie piękne i gładkie jak undergraduate. semestr rzekomo 12miesięczny, ale chyba tylko od września do maja. zajęcia codziennie od 9 do 17 lub 18, z okazjonalnie wolną środą. kupa materiału do nadrobienia, z racji, że chemicznobiologicznych przedmiotów nie miałam zbyt wielu, a w stopniu zadowalającym ostatni raz były one nauczane na olsztyńskiej weterynarii, lat temu 4 prawie. i jeszcze większa kupa materiału nowego do ogarnięcia, wymyślenie i przeprowadzenie projektu, napisanie o nim opasłych tomów pracy zaliczeniowej i niemiłosierna frustra wynikająca z braku dochodów. no bo przecież z tego całego uczęszczania i przyswajania nie starczy mi czasu i siły i intelektu na podejmowanie kolejnej odmóżdżającej pracy w branży restauratorskiej z chinczykami, algieryjczykami, brazylijczykami i przedstawicielami innych nacji wątpliwie mówiących w jakimkolwiek innym języku niźli ich ojczysty.
tak więc bezrobocie, frustra, bieda i kochane pieniążki przyślijcie rodzice. i bojfrendzie. i wszyscy święci. bo w londynie tanio nie jest.

a póki co pomykam codziennie (z wyłączeniem niedziel i świąt państwowych) na siłownię/siłkę/pake, a efektów jak nie było tak nie ma. może nieco smuklejsza talia, może nieco. bardzo nieco. jeszcze bardziej może.

a oto dowód: ja i siłkowy kącik pindrzenia.


poza tym stara bida. nie piję, nie palę, mam chłopca, jaram się azjatyckimi kosmetykami i serialami i nie robię nic z długiej listy rzeczy, które robić powinnam. głownie nie przeglądam książek ze szkoły sugerowanych na lato jako catch up. robię za to dużo niepotrzebnych i nieładnych zdjęć na instagramie. tjaaa.... ja mam 25lat. i siano we łbie.

zostawiam zatem 'szanowny państwo' (cyt. Kononowicz Krzysztof) z wizualizacją:


moja praca o poranku.


moje śniadanie. jeszcze bardziej o poranku.


psia torba z etsy. najpiękniejsza <3


koci suwenir z japonii. nielubiekotów.


mój chłopiec i jego ręka. z wieczora.

tadaaam!

EDIT: tak się również zastanawiam, czy by może nie popisać sobie po angielsku czasem.... bo mowić umiem już ledwie (od tych wszystkich chińczykow i brazylijców) a pisze tylko eseje... anglojęzyczne blogi zazwyczaj umierały mi przy około piątej notce. yay or nay?

Monday, 12 September 2011

jestem jakaś nieciekawa.





i może jutro coś napiszę. o.

Saturday, 27 August 2011

no dobra, to coś napiszę. chłopiec w pracy, a ja mam ochotę pisać. coś, cokolwiek. jako, że nie mam chwilowo biurka w pokoju (mam za to wielki burdel) to nie mogę się zabrać za nic. bo ja, moi mili, jestem osobą biurkową. biurkopotrzebującą. biurkozależną. bez biurka nie umiem się uczyć, czytać, pisać, nawet przeglądanie internetu wychodzi mi słabo. nie robię też zdjęć, bo potem nie mam biurka, by je przy nim przeglądać.
tak więc biurka nie miawszy (?!) siedzę na łóżku, choć właściwie bardziej w łóżku i bardzo mnie to irytuje. wszystko ostatnio robie w łóżku, co sprawia, że robi się z niego niehigieniczny barłóg. niefajnie, nieładnie, nie lubię.
biurka nie mam więc, bo wystawiłam na wakacje, bo zajmuje miejsce. a teraz nie wstawiam, bo ohohoh... przeprowadzamy się!! ooo tak, przeprowadzamy się w ramach naszego własnego mieszkania, z pokoju na dole do pokoju na górze. dodam, że mamy jeno dwa pokoje, więc przeprowadzka to iście szalona. ohohoho. nie mogę się doczekać! a, bo się współlokator wyprowadza. już zaczął trochę z nami konwersować, średnio 10słów na dobę, jest w pytę.

ja natomiast postanowiłam wziąć się za siebie . w czego ramach zapisałam się na siłownię, nie pamiętam kiedy jadłam chleb, makaron, ryż czy ziemniaki. no ok, jem ryż w sushi, ale to malo i za darmo w pracy, więc nie można ominąć. i tak sobie chodzę na tą siłownię i tak siódme poty wylewam i nie wiem, czy cokolwiek mi to daje. zakupiłam również zestaw specyfików na grube dupsko. o rezultatach poinformuję jeśli takowe zauważę. a póki co wiem tyle, że wygląda ładnie, pachnie beznadziejnie, ale dupka i udziska gładziutkie jak nowonarodzone ;)
o taki!

a oto przejazd po moim pokoju w stadium "nie do konca rozpakowana od wprowadzki, nierozpakowane graty chlopca, brak szafy, ale kupimy po przeprowadzce na gore, skladamy te rzeczy codziennie i codziennie sie namnazaja" + smieci i pierdoly, bo siedzac w lozku rozrzucam wszystko dokola. endżoj!!



ps. tak, tam stoi slodzik!

Wednesday, 24 August 2011

wydaje za duzo pieniedzy na azjatyckie kosmetyki. od kiedy pracuje z chinka, ogladam youtube (NIGDY wczesniej nie weszlam tam inaczej niz z linka na fb lub po piosenke) i czytam rozne pierdy usilnie probuje byc piekna. dobrze, lepiej pozno niz wcale. w wieku 25lat dowiedzialam sie, ze jeden krem na wszystko to za malo ;)
zobaczymy co z tego bedzie... poki co, nie moge wiecej pisac, bo mam na skypie, chlopiec w drodze i ogolnie wstalam z mej beauty nap, po ktorej wygladam jak siodme dziecko stroza. bis bald. moze nawet beda fotki.

EDIT:
jako, ze wciaz nie bardzo moge pisac, pokaze na co wydalam ciezkie miliony. paczka dojdzie pewnie za 3miesiace, a rzeczy okaza sie kompletnym szajsem. oh well.

plecaczek, bo zaczynam nowa szkolke i jestem wielce podekscytowana!
spodniczka, bo nie mam wielu. pewnie i tak nie bedzie pasowac do niczego, co posiadam, albo w ogole nie bedzie pasowac na me dupsko. dam znac!
tutaj niestety tylko pasek, choc sukienka sliczna i urocza. azjatyckie kiecki jednak maja to do siebie, ze nie siegaja dalej niz zwisajacy swawolnie sznurek od tamponu. embarrassing. (nie, nie chodze z dyndajacym sznurkiem, to wyrazenie obrazotworcze, dla nakreslenia sytuacji ;)
kolejny plecaczek, w razie by tamten pobrudzil sie lub zwyczajnie rozpadl, czego spodziewam sie rychlo i bede odmierzac czas. szajs o szajs.
blezerek, bo nie mam, zgubilam.

Saturday, 13 August 2011

nie wiedzę i nie czuję potrzeby pisania codziennie. choć czasem czuję. z drugiej strony, moje pisanie jest o niczym. niczym kompletnie, gdyż w moim jakże wspaniałym i barwnym życiu NIC się nie dzieje. choć pewnie w oczach innych dzieje się dużo... no ale przecież nie zamieszczam pięknych kolorowych fotek, nie mam kanału youtube (tzn mam konto, ale nie filmuje się ;) nie udzielam też cudownych rad w dziedzinie mody i urody. poza mieszkaniem w londynie i studiami nikt nie ma mi czego zazdrościć = nie jestem pożądaną osobowością internetową. jednakowoż, wczoraj i dziś byłam gwiazdą telewizji TVN . pan redaktor Wojtek przyszedł do mnie do domu i nagrał mnie zmywającą gary, patrzącą w zaczadzone niebo nad wschodnim Londynem i pieprzącą od rzeczy o czymś, o czym mu już wczesniej 3razy opowiadałam przez telefon, więc wyszło słabo i nieelokwentnie. i byłam nieubrana telewizyjnie, bo myślałam, że on wpada na kawę ino, nie na reportaż. tak dzi siak dziatwo, biegiem do TVN24 i wyglądajcie żałosnego dziewczęcia na dachu w bluzce w oczy. w programie 'to był tydzień' bodajze. tadaaam! *facepalm*

Tuesday, 9 August 2011

niewiele mam do napisania w temacie zamieszek w londynie. jest zle.
proponuje przeczytac: TEN WPIS

a to wydarzylo sie na moich oczach... i poszli troche w gore ulicy wciaz kopiac, rzucajac i rozbijajac szyby w sklepach..

Monday, 8 August 2011

właściwie to nie mam nic do powiedzenia. moim nowym współlokatorem zostanie Harri, hiszpan który ze mną pracuje.
mój obecny współlokator nie odzywa się do mnie i chłopca czwarty dzień, bo nie poszliśmy z nim na festiwal, który kompletnie nas nie interesował, nie znaliśmy nikogo kto grał i w ogóle za drogo. foch niczym rozkapryszony dzieciak. w smsie napisał tylko, że jesteśmy beznadziejni i pojebani. może i dobrze, że się wyprowadza...

kupiłam też kolorowe/większe soczewki do oczu. wyglądam jak naćpana :D
a dziś idziemy na MORRISSEEYa!! <3


tak był 10lat temu. ide ładować iphona i nagram też, a co! kochaaaam!

a tak na Glasto. ale glasto fuj, zawsze bloto po kolana ;)

Tuesday, 2 August 2011

jestem uosobieniem marudnosci. w encyklopediach i slownikach wyrazow obcych moje zdjecie wklejac powinno sie przy haslach typu "gderać, marudzić, pomstować, truć, zrzędzić, grymasić, marudzić, wybrzydzać". bo wszystko jest zawsze ok, ale zawsze jest jakos do dupy. radosc nie rozpierala mnie chyba nigdy... czasem sie wzrusze, to fakt, ale glownie jak komus cos dobrze pojdzie. jak dziecko w wieku przedszkolnym spiewa w xfactor poruszajaca piosenke dla doroslych albo jak widze piekne zdjecie z pieknego miejsca, w ktorym nie bylam i prawdopodobnie nie bede, bo jestem zyciowo niezaradna i nie umiem zabookowac sobie hotelu. lot owszem, ale dalej nic.

to wlasnie sprowadza ma mysl do problemu nad ktorym glowimy sie ostatnio z chlopcem. WAKACJE! bo przeciez w uk pada, a jak nie pada to duszno i lepko i pewnie zaraz padac bedzie. w polsce na wspanialym i szalonym wyjezdzie tygodniowym bylam, a i owszem. za 250 funtow ryanairem w przemilym towarzystwie polskich mariol i danieli w odswietnych lacostach, pumach czy innych bialych skarpetach, przy akompaniamecie wrzeszczacych niemowlat i dzieci w wieku przedszkolnym, w oparach bulek z jajkiem i kielbasa torunska. och przygodo! i to wszystko po to, by bite 7dni przesiedziec na wiosce kaszubskiej bez internetu w iphonie (nikt nie zna hasla) w deszczu, bez auta i mozliwosci wydostania sie z owej. jest jeden autobus dziennie do gdyni, ale moj nie przyjechal... wypad na wskros nieudany. jednakowoz co sie naogladalam "mody polskiej" to moje!

widok z okna samolotu po wyladowaniu. radosc w tamtym momencie zdecydowanie mnie nie rozparla...
ale byl smietniczek, ktory przywolal wspomnienia licealne *lezka w oku*
moda polska obuwnicza <3



tak wiec planujemy pojechac gdzies na urlopik... 5 dni moze, gdzies zeby byla plaza i woda i slonce i tanio! (Ula ratuj! albo ktokolwiek inny kompetentny..)

z problemow dnia codziennego... Szukam wspollokatorow! bo moj przewspanialy jeszcze-obecny-ale-wkrotce-eks-wspollokator nie umie na dupie usiedziec. historia cala zbyt zawila i zenujaca, zeby w calej rozciaglosci ja opisywac... w skrocie: rzuca prace w jednym z lepszych biur architektonicznych w UK zeby zamieszkac w warszawie, nie pracowac i probowac zdobyc dziewczyne, ktora ma swojego chlopca i generalnie go nie chce. innymi slowy: marnuje sobie kariere i bedzie w plecy kilka miesiecy swiatowego zycia ;) och, co tam, gudlak!

a ja jestem z siebie dumna, bo po ponad trzech latach mieszkania w UK zapisalam sie dzis do lekarza! bylo wazenie, mierzenie, porady zyciowe i badanie siczka... wniosek: za duzo pije i jestem grubasem. ale mi nowosc... phi.




piesiunio na poprawienie humoru :)

Saturday, 16 July 2011

to juz tak chyba jest, ze jak jest zle, to czlowiekowi latwiej wszelka kreatywnosc przychodzi. albo jak jest zapracowany, jak musi koniecznie zrobic cos waznego i na wczoraj. jak jest luz, to sie nic nie chce. przynajmniej mi. nie umiem byc czlowiekiem szczesliwym. jestem wtedy kompletnie bezuzyteczna, niechetna do niczego, ospala i markotna.

i mam dzis urodziny. data nic nie znaczaca. nic waznego nie wydarzylo sie 16go lipca.
moze tylko to, ze saddam doszedl do wladzy..

Monday, 27 June 2011

to był dobry weekend.
pierwszy raz od chyba pięciu tygodni porobiliśmy COŚ. w sumie nic spektakularnego i wielce rozwijającego, ale nie było to oglądanie seriali na sofie z browarem w ręku.
w piątek spotkałam się z koleżanką nie widzianą chyba od marca. straszne. zwykłyśmy byćniemal nierozłączne, mimo iż owa koleżanka zamężna. a potem przyszła praca, sesja, chłopiec i koleżanka się zagubiła. ale już już ok ok. zanim wróciłam do domu moi chłopcy byli już w stanie wysokiego upojenia wódką żołądkową gorzką, przez mamę kolegi w poprzedni weekend przywiezioną. bo kolega dostał się na mastersa. co prawda dopiero na rok następny, bo tak jak ja jest leniem i wysłał za późno aplikacje.. z tym, że mi się udało, a jemu mniej. no ale powód na żołądkową zawsze godzien. ja tym czasem załapałam wkurw, bo nie lubię być trzeźwą wśród bełkoczących. wyszliśmy na miasto i trochę mi przeszło. a potem już tylko włamanie do zamknietego parku, picie i tańce, wirtualna jazda na rowerze zawieszonym na płocie i tany tany w jakiejś knajpie. w drodze powrotnej zjadłam niemal całą paczkę Cadbury chocolate fingers. grubas.
w sobotę podobnie, z tym, że jakiś didżej. mr scruff czy coś, nie wiem, nie znam się, ale dużo ludzi mówiło łał, a jeszcze więcej czekało przed klubem na wpuszczenie. one out one in. my out kolo 3ciej, to pięciu szczęśliwców może weszło. brawo za wytrwałość. a wczoraj park park słoneczko, bread sticks z hummusem i pear cider. yum. szczęście.
dziś +9686 ton na wadze, depresja, dalej gorąco i czas powrócic do diety. i pracy, którą zamierzam za jakieś 2tygodnie porzucić.
i wciąż brak wieści o moim plagiacie...




Thursday, 16 June 2011

a mowilam, ze nie moze byc za dobrze.
pracowanie ponad 50h w tygodniu pomine. poza tym we wtorek zrobilam sie strasznie chora. zadzwonilam do zyda (manager, tak, jest izraelita) powiedzialam, ze dluzej nie dam rady, ma przyjezdzac i mnie puscic do domu. przyjechal po 3ch godz. ledwie stalam na nogach.
we wtorek przelezalam doslownie caly dzien w lozku, wstajac 2 razy na siku i raz na jedzenie, ktore zrobil mi chlopiec, bo ja nie mialam sily. dzis tez slabo, ale jakos o wlasnych silach siedze, a jutro musze (!!!) isc do pracy. no nic, pojde, moze dojde.
ale abstrahujac od tego wszystkiego.... brzystko mowiac, sie popierdolilo.
otoz dostalam maila od mojego szanownego uniwersytetu, ze zostalam posadzona o plagiat!! pierwszy kurwa raz od 3ch lat cokolwiek sie do mnie czepiaja, zawsze oceny A czy B+, wszystko ladnie pieknie same pochwaly... a tu nagle, z dupy, PLAGIAT. nie wiem jak w polsce, ale tutaj, jest to powazne oskarzenie. ze albo zerznelam za duzo, zerznelam nie podajac skad, albo skad, nie zgadza sie z tym, skad bylo to faktycznie, albo turnitin pojebalo i losowo padlo na mnie. nie wiem, nie rozumiem, jestem zalamana. bo jesli sie z tego nie wybronie (a nie bardzo mam jak, bo przeciez liczby nie klamia i pokaza mi czarno na bialym procent 'sciagnietej' pracy to co im powiem...) to albo kompletnie nie zalicza mi przedmiotu albo ostro pojada po ocenie... 'informal meeting' w tej sprawie mam dopiero we wtorek. umre do tego czasu. kilka razy.
nadomiar wspanialych wiesci kings college napisal mi, ze owszem przyjma mnie chetnie bla bla jesli oceny moje beda takie jak przewidywane, 2:1, czyli poki co spoko.... o ile mi ta sprawa plagiatu wszystkiego nie spierdoli.
ogolnie nie wiem. zalamanie. czarna rozpacz.
moze pora wracac do ojczyzny....

Saturday, 11 June 2011

mówta co chceta... że jestem kujonem, hardkorem, że 'pierdolisz, że nie zdasz a potem masz 5'... ja na prawdę i na serio MAŁO robię do szkoły. ci, którzy mnie znają (czyli mam nadzieję nikt tutaj) wiedzą, że życie spędzam w pracy albo z drinkiem w ręku. kiedy nie pracowałam, to głównie z drinkiem. dlategóż tez schudnąć nie mogę, bo jak wiadomo alkohol pogrubia.

w każdym razie.... DOSTAŁAM SIĘ NA KING'S fucking COLLEGE LONDON! 'so we will probably see you in September, congratultions'. jeszcze tylko czekam na oficjalnego maila potwierdzającego i będę mogła zrobić kupę w majty. najstarszy, najbardziej znany i poważany kurs Forensic Science i JA! ja leń, nieuk, kombinator... ja, która eseje pisze w przerwie na dablu w pracy.. ja, która browarem zapija niejasności biochemii i zawiłości high performance liquid chromatography! dżiseskurwajapierdole, nie wierze.
nie poszłam opijać, bo wciąż trwam w diecie... nie wiem który to już dzień i waga coś nie współpracuje, ale chyba objętość mi spadła nieco.. spodnie luźniejsze i w ogóle. same dobre wieści.

z tej całej radości i ekscytacji mój telefon postanowił się poddać i od wczoraj pisze do mnie, że 'your selected network is no longer available'. że co, że zlikwidowali trójkę? mam dziś wizytę w Apple Store na Regent Street. brzmi posh, będzie nuda i długa kolejka.

i w ogóle moje życie coś za dobre ostatnio, nawet podobno dostanę jakiś zwrot podatku. i zamiast cieszyć się wszystkim, zastanawiam się, co się teraz może stac niedobrego...

Monday, 6 June 2011

no dobra. skończyłam egzaminy. pracowałam jak dziki osioł w poprzednim tygodniu. a w weekend załatwiłam milion ważnych spraw. mianowicie, wspaniała siec telefonii komórkowej Three postanowiła nagle kasować mnie za smsy, które miały być nielimitowane (i były przez jakies 1,5 roku) tym samym rachunek wyjść miał jakies 77 funtów. obsmarowałam na twitterze, zadzwonili, anulowali nadwyżkę i gra. druga ważna sprawa - podatek. jakimś trafem za każdym razem, gdy zmieniam prace dają mi zły tax code, co za tym idzie płacę 1/3 pensji nie wiem komu nie wiem na co. porozmawiałam z przemiłym panem Rogerem (po uprzednim wysłuchiwaniu radosnej muzyczki dla oczekujących przez dobre 20min) i powiedział 'ooo taaak, pani to za dużo taxu płaci'.... oooo czyżby.
poza tym wieści dobroniedobre... warunkowo przyjmą mnie na Queen Mary Uni. warunkiem jest uzyskanie końcowej oceny co najmniej 2:2. ja póki co mam szansę na 1st, więc tym bardziej mam szansę na 2:2. tak więc teoretycznie jestem przyszłą studentką QMUL. :)
z King's College wieści takie, że po wypełnieniu biologicznochemicznego testu on-line (17/20) mam się stawić na interview w piątek o 3.30. wieść jest to śednio dobra, gdyż w piątek pracuję od 12-23. druga supervisorka jest ciężarna, więc ma przywileje, tak więc nie wiem czy uda mi się jakoś z tego wybrnąć. a jeśli się uda... to na takie interwju wypada się przygotować jakoś. a ja nie wiem jak... a także nie bardzo będę mieć czas, bo przecież przed piątkiem też pracuję czas cały. ogólnie dupa blada z tym wszystkim, to interwju ważne kurna jest. no i nie mam małej czarnej. a sama jestem duża. ani nawet garsonki nie mam...
no i poza tym wszystkim, jak to się w ogóle na takie interwju przygotowuje? pewnie będą pytali co wiem, co mnie interesuje, ja będę musiała okazać dziką pasję i ekstaze.... nosz kurwa. owszem, ciekawe to, ale nie szaleję. praca jak praca. ja z natury nie jestem osobą co to się ekscytuje nadmiernie. boję się strasznie boję. niby spoko jak się nie dostanę, mam QMUL, też dobra szkoła. ale King's.... damn. nie wiem. srampogaciach.

och and by the way: 8 dzien diety. yeah.

Saturday, 4 June 2011

przez 4 dni pracowalam od 7 do 24. przez 4 dni nie mialam internetu. przktycznie nie widzialam chlopca, nie gadalam z mama, nie gadakam z nikim. nie bylo czasu. piatego dnia wstalam i nie wiem jak sie nazywam. ide dochodzic co siebie, wiecej napisze potem.

Tuesday, 31 May 2011

no i po egzaminach. jak poszlo? nie wiem. fakt, ze nie przechodziłam stanu przedzawałowego na widok każdego kolejnego pytania zdaje się być pozytywnym znakiem, zwiastunem dobrej nowiny czy jakoś. w sensie, że raczej zdałam. na co, okaże się pewnie za miesiąc, ale póki co tym sobie głowy nie zaprzątam.

weekend miał być piękny, słoneczny, kwiatki, ptaszki, rybki w akwarium, szampan w parku itp a okazał się być ciągłym 'zanoszeniem się na deszcz' więc jakoś nieciekawie. w sobotę zatem wybraliśmy się na poszukiwanie kapelusza idealnego. portobello market, oxford street i high street kensington zaowocowały niczym. ja zaowocowałam miesiączką i tak oto cudownie ekstatycznie wrócliśmy do domu.
zmęczenie poegzaminacyjne tym samym zamieniło się w comiesięczny syndrom dnia pierwszego. ugh.
w niedzielę brick lane market, który również kapeluszem nie obrodził, mamy za to stolik i piękny stary rower, na którym boję się jeździć, bo to kolarzówa (jak to się właściwie nazywa poprawnie?) a po drugie jest stary. trza nareperowac nieco. dzięki stolikowi za to pozbyliśmy się wielkiego bezużytecznego klamota z ikei, który służył na/pod/obok i na krzesłach za komórkę/składzik/wieszak/suszarkę...najmniej za stół i wyglądał brzydko.
nasze mieszkanie w ogóle wymaga wiele pracy. niby nowe i w ogole split level sraty taty, ale kompletnie nie ma klimatu. dużo roboty i turecki dywan. i szezląg. marzę o szezlągu. a drogie to cholerstwo w każdym wydaniu. nowki i starocie liczą się w tysiącach. cóż, pewnie będzie stara sofa zamiast.

a poza tym nic nowego i nuda. idę dziś do pracy na 12godz jak nie więcej. stock count. a moja przewspaniała firma telefonowa zgłupiała i w okresie zaraz po przedłuzeniu abonamentu, jeszcze na mocy starego a przed nowym planem taryfowym, zaczęła mnie za wszystko kasować! tzn już skończyła, bo się nowy miesiąc zaczął i wszystko wygląda niepodejrzanie, ale za poprzedni mam do zaplaty £77, 57! olaboga. nigdy nie przekroczyłam 35... straszna dupa z tym, będzie się trzeba użerać. i od wczoraj jestem na diecie, proteinowej, jak 3/4 polski i pół reszty świata. och wish me luck.


stary stolik, stare krzesła i stara pani. jak już mówiłam, dużo roboty wymaga...




stary rower <3



a oto ciekawe miono jednego z współegzaminujących się wraz ze mną w piątek. tzn ten pierwszy na liście. hihi

Wednesday, 25 May 2011

jutro egzamin.


proszę nie obruszać się na przekleństwo. obrazek wielce wymownym jest!

z tematow sześciu umiem, czy raczej rzec powinnam 'orientuję się' w jednym. egzamin o 15.30 więc mam jakies 26 godzin.

wstałam dzielnie z chłopcem o 6.30. wypiłam kawę i napisałam bibliografię do okropnego eseju, który był na dziś. skończyłam. 3546 słów, których nie maiałam czasu przejrzeć ponownie. 2 CV, listu motywacyjnego i 'reflective essay' też nie. ciekawe ile głupot, błędów, litrówek się tam znalazło... może podwyższą mi ocenę za wysoki poziom abstrakcji i nietrzymanie się kupy?
28 pozycji bibliografii zajęło mi dobrą godzinę. kupa roboty. bo wiadomo, czcionka, wielkości, odstępy a w tym wordzie to i tak zawsze coś się poprzestawia, poprzesuwa, przeinaczy. ale nic, poszło. wysłane, wydrukowane, wrzucone do dziurki. finito.

dziś dzień pod wezwaniem zawału, arytmii, niewydolności serca, raka, przeszczepów, alergii, azheimera, parkinsona i schizofreni.. więc ja mam sie o tym wszystkim w 26godzin nauczyć,a do tego zjeść coś, umyć się, pozmywać, porozmawiać z chłopcem, wyspać nieco i nie zwariować? niemożliwe.

i jeszcze lody mi przyniósł nietakie. waniliowe. co prawda haagen dazs, ale waniliowe?! takie bez niczego w środku? nic do pochrupania? aj. to będzie długi i nudny dzień. a mi się kompletnie nie chce. jest 12.46 a ja byłam w spożywczym, u optyka po nowe soczewki, bo stare z miesięcznych awansowały do czteromiesięcznych i już mnie zaczynały oczy szczypać, i nawet zdrzemnęłam się nieco. o, taki aktywny dzień mam!


śniadanko.


tak, tam jest napisane -6.75. tak, jestem praktycznie niewidoma.


nieszczęsne lody, które właśnie wchłaniam. a co. najwyżej nie pochrupię.

Monday, 23 May 2011

ok. nie jest lepiej, ale nie jest już tak bardzo źle.
histeria tymczasowo zażegnana. poryczałam sobie, poobarczałam chłopca i współlokatora wszelkim złem świata. i że nie ma go przy mnie. choć w sumie jest, w drugim pokoju.. tylko mnie wnerwia jak na miasto jeździ na długie godziny. ale jest chyba lepiej. nieco.

napisałam dwie CV, personal statement i reflexive essay jako część mojego portfolio na projekt końcowy. jeszcze 3500 słów i gotowe! phi, pikuś. szkoda, że niezbyt wiem o czym pisać. choć w sumie może nie, może za dużo sie zastanawiam, bo jakos pisanie idzie mi dziś względnie nieźle. nawet na smsy odpisuje. a robię to rzadko, bo iphonowa kaleka jestem i wystukanie krótkiej informacji typu 'jestem w pracy, nie dzwoń' zajmuje mi 10min a rezultatem jest często coś w stylu 'hesten w oracy jie dzxon'. no i wiadomo o co chodzi.

poza tym stara bida. jako, że mam ten tydzień wolny od pracy, to musiałam się dziś wybrać na bardzo ważne spotkanie z żydowskim managerem, ktory to własnie dziś wrócił z telavivskich wakacji (och, zazdrość!). no i znowu wszystko nie pasi. ale poki co mam to gdzieś, od przyszłego tygodnia będę się nad tym rozczulać. póki co uni.

w każdym razie z tej pracy zawinęłam sobie lunch do domu. sprzedajemy sushi, ale sushi wychodzi mi już uszami i innymi otworami, którymi tylko może, bom się zwyczajnie przeżarła. to wzięłam sobie sando. z kurczaczym udziskiem. mniam. kanapka mało urodziwa, jednakowoż smakowita. nawet ktoś z jakiejs strony, o której istnieniu nie miałam bladozielonego pojęcia uznał ją za jedną z lepszych w Londynie. o TU można zobaczyć. dla mnie norma, ale jak się podoba to najważniejsze. moje zdjęcie mniej estetycznie niźli to ze strony, jednakże prawdziwe. wraz z wypadającymi wnętrznościami, pogniecionym papierem i pęsetą mą lokalną biureczną. i tabletkami kofeinowymi, yum.

i tak oto zrodziła się moja pierwsza wzmianka spożywcza!! juhuuu! (Ula, bij brawo ;)

a poza tym w charity shopie o wdzięcznej nazwie Llama's Pijama zakupiłam pomarańczową letnią kieckę w koty, których swoją drogą nie lubię. no ale pomarańczowa jest, letnia, wesoła, a ja przecież wesołości teraz potrzebuję. kotów nie, bo mam alergię.
a w depresji w międzyczasie pomagają mi Ben i Jerry. dobre chłopaki. i dupa rośnie.




kociszcza i moje udziszcze.




widok z okna A - zapierający dech w piersiach w rzeczy samej.



widok z okna B - równie zachwycający.

Sunday, 22 May 2011

wciąż jest przeźle. miewam sny, w których Jared Leto, były czeski chłopak-hipochondryk, a nawet kuzyn rolnik starają się udowodnić mi, że jestem w jakiś sposób gorsza, słabsza od nich.

przepłakałam wczoraj pół wieczoru. tak strasznie przytłoczył mnie fakt, że mój przyjaciel, a także chłopiec dylematy typu 'czy iść na party/czy brać koks' znajdują w sobotnią noc ważniejszymi niż moje 'czy uczyć się immunologii, chorób serca, chorób mózgu, fibres, firearms, fire czy może pisac 5tysięcznosłowny esej'... tak strasznie zrobiło mi się przykro. aż sie popłakałam. histerycznie. a zaraz po tym poszłam spać. bo płakanie męczy okropnie..
a dziś obudziłam się o 10.58 zmęczona niczym nie wiem co po nie wiem czym, ale generalnie bardzo. i dalej płakałam. okropna niemoc.

chłopiec, żeby mi nie przeszkadzać/wnerwiać pojechał do miasta po jakiś kabel. a ja chciałabym, żeby po prostu był w domu. donosił kawe i głaskał po główce. bo to na prawdę ciężki czas dla mnie. nigdy w czasie egzaminów w UK nie byłam tak zestresowana. nigdy. bo tu jest łatwo, lekko i dość przyjamnie. na prawdę.

tylko, że teraz cała sytuacja nowa... mieszkam z nowym chłopcem-niestudentem, z przyjacielem-ex-studentem, jest to mój ostatni rok, ostatnie egzaminy ever, pracuje full time (jak nigdy dotąd podczas sesji) no i chciałabym dostać się na master's programme. wszystko na raz + PMS + otyłość + tęsknota za domem + piękna pogoda = chcę umrzeć.
serio. mam 4dni. kurwa.
przepraszam, ale jest źle. cały świat przeciwko mnie. tenże cholerny świat, co miał się wczoraj skończyć. damn.

Saturday, 21 May 2011

po najgorszym przerażającym śnie o egzaminie przyszedł jakiś najgorszy dzień drażliwości, depresji i strachu.
a potem jeszcze, przed samym zamknieciem, weszły trzy stoliki ludzi spragnionych japońskich speciałów, w związku z czym chłopiec, który wspaniałomyślnie przyszedł po mnie do pracki, musiał czekać z godzinę w pubie obok, gdzie atakowały go podstarzałe irlandki i hinduski barman. ogólnie dzień-kwas.
a po skończonej katordze romantyczne ciepłe piwo z puszki na ławeczce przy katedrze St. Paul's. to mi humor poprawiło. nieco.

a dziś koniec świata. oczekuję z niecierpliwością. i liczę, że świat powróci (wraz ze mną) 28go maja, już po egzaminach i wszystko będzie dobrze. kwiatki, ptaszki, rybki w akwarium. amen.







edit
no i siedza w salonie i sie chichraja (z ta kolezanka kolegi, co to nikt jej nie zna a przyjechala na 5 dni). i jak ja mam sie uczyc. zero wyrozumienia. a zaraz jak skoncze egz wszyscy znikaja gdzies na dlugie tygodnie. sprawiedliwosc. taaa... empatia.

Friday, 20 May 2011

miałam najgorszy, najstraszniejszy sen. był już piątkowy egzamin, ja nie wiedziałam nic, z tego o czym mówili ludzie na korytarzu.. z jakiegoś powodu było coś o laktacji?! a przecież egzamin z alzheimera, parkinsona, schizofrenii, chorób serca i nowotworów. w sensie chyba z chorób wieku. to, że niewiele wiem jest faktem również poza snem. ale żeby laktacja? żeby u krów? przez cały sen czekaliśmy na wejście na salę, a ja cały sen płakałam. potem obudził mnie buziak od chłopca, gdy wychodził do pracy. potem już nie zasnęłam, bo mój najlepszy przyjaciel zaczal od 7 puszczać minimal w salonie. ostatnio z najlepszego przyjaciela przemianił się w wnerwiającą współlokatoro-bestię. nie zmywa, jest głośno, tupie (mieszka nade mną) i zaprasza koleżankę kolegi, której sam nie zna, żeby mieszkała sobie u nas 5dni. wszystko spoko spoko... tylko dlaczego akurat na tydzień przed moimi egzaminami?! miał tyle czasu wcześniej. i bedzie miał jeszcze. to teraz musi, akurat teraz. i jeszcze podebrał kurtkę chłopcu i solidnie ją rozciągnął. chłopiec wkurw, mi głupio. ogolnie zły czas przedsesyjny.
i jeszcze ten research project na 25go. i reflexive essay. kiedy, ja się pytam, kiedy?
dobrze, że dziś ostatni dzień pracy.



Thursday, 19 May 2011

ja mam prace i sesje. a moi chlopcy wyjebane. a slowo cialem sie stalo.













och jak zazdroszcze ja fajnym ludziom ich fajnych żyć. że robić sobie mogą co chcą. że nie ma szkoły, pracy. nie ma czasu. że między szkołę i pracę i życie socjalne potrafia wpleść inne przyjemności. potrafią aktywni być na codzień. na co chwilę, każdą chwilę. ja w prace ledwo jestem w stanie wpleść szkołę. życie socjalne niemal nie istnieje, bo przecież skoro pracuje i się uczę to nie mam czasu. czas, którego nie mam spędzam zatem na podglądaniu fajnych żyć fajnych ludzi i na zazdroszczeniu. i tak z 16godzin, które zostają mi po pracy śpię 5. przez kolejne 11 nie mam czasu na nic, bo przecież godząc prace i szkołę nie mogę go mieć. i mimo, że nie jestem zmęczona, to jestem, bo przecież powinnam być po pracy i od nawału szkoły. słaba jestem. żal mi samej siebie. mam 25 lat i marnuje sobie życie robiąc nic.

codzienność.

metrzana codzienność. (to nie ja, za ładna ona, za chuda)

inspirujący widok z okna.

a o tym próbuję się uczyć.


Wednesday, 18 May 2011

tak oto wygląda me biureczko podczas nauczki. czy też raczej podczas jej nieudolnych prób. w życiu nie miałam takiej niemocy, niechęci, niezdolności akademickiej. nie zdam. ojejku.
widoczek podłogowy. tak zwany burdel.