historia o mopie zakonczyla sie szczesliwie. kilka dni temu, nie wiem sama kiedy, swoja przeprostowana, sztywna osoba zaszczycil nas nowy piekny mop. nowiusienki. jego drewniany kij pieknie skrzy sie, niczym pan z twilight, w pierwszych promieniach wiosennego slonca, a jego blade welniane, lub inne sznurkowe loki wprawiaja mnie w zachwyt. choc tak na prawde, to nie lsni, bo matowy. jest to mop ideal. mop prototyp. stoprocent natural. pewnie ze dwa funty kosztowal w sklepie na przeciwko. mnie jednak jego obecnosc cieszy. bo wreszcie cos w tym domu ma tylko swoje wlosy! bez dodatku moich. bez obfitego dodatku.
poza tym jestem najnudniejsza osoba na swiecie. juz nie mam nawet na co narzekac, bo absolutnie nic sie nie zmienilo. mogloby, ale nie zmienilo, bo nieznosna ciezkosc bytu i bol finansowego nieistnienia sprowadzil mnie do punktu wyjscia. do londynu w sensie. miasta marzen wielu, miasta utrapienia dla mnie. a moglam szalenczo namnazac komorki w singapurze, badac wybuchy w nowej zelandii, handlowac dragami w kanadzie czy chocby nie robic nic w hiszpanskim santiago. ale nie.
bo nie stac mnie na rzucenie wszystkiego tutaj, nie stac mnie na wywiklanie sie z pomocy finansowej chlopca. z dorywczej pracy w przeuroczym sklepiku z ciuszkami dla nowonarodzonych i ich matul z opaslym przed lub poporodowym brzuszyskiem. nie mam pinionszka na zapas. nie mam kogo poprosic. zlozylam wiec podania dwa w miescie udreki, jedno w kolonii. nuda, ale chociaz inny kraj, inny jezyk, a i moze pracke na weekend bym gdzies dorwala. bo przeciez szprechac kiedys potrafilam, to pewnie sie przypomni. a nazwisko profesora schneidera budzi jeki i wywoluje omdlenia w kregach wielce i wysoko naukowych. u mnie sentyment. lubie brzydkie, twarde jezyki. dobry panie, pozwol zatem azebym na ziemii germanskiej na trzy miesiace w lecie wyladowala. cos dla odmiany. troche, troszeczke.
poza tym jestem tez najgorszym czlowiekiem na swiecie. nie odpisuje, nie oddzwaniam, nie odsylam. nie nie nie. nie-nic. czyli, ze jak ktos mu cos, to ja mu to samo tyko nie. z lenistwa. z braku checi zycia. z braku checi czegokolwiek. jestem chyba w fazie rozpieszczonej szczesnastolatki, ktorej jest za dobrze. w dupie sie poprzewracalo. bo wszystko jest dobrze i wszystko jest do dupy. nie dzieje sie nic godnego zauwazenia. moje zycie, dni, tygodnie, miesiace sa i den ty czne. albo moja slepota (-7) jest juz tak zaawansowana, ze nie pozwala mi odroznic czegos od czegos. jak mila jovovich w faces in the crowd. jak plakietka, ktora mialam na wojskowym plecaku 'kostce', kiedy bylam super hiper elo punkometlogrungem. 'kazdy inny, wszyscy rowni'. i nie wiem jak zaradzic. riki tiki narkotyki. i wodka. czekam na gosci. przyjezdzaj ludu mnie rozweselac.
PS. chlopiec mowi mi, ze mam zalozyc bloga. upsik. nie wiem jak wywiklac sie i z tego.
Showing posts with label płacz i lament. Show all posts
Showing posts with label płacz i lament. Show all posts
Monday, 27 February 2012
Tuesday, 3 January 2012
nie, zebym byla jakas pazerna czy cos, ale nigdy nic nie wygralam.
patrze wiec sobie po blogach i co jakis czas trafiam na jakies giveawaye.... i tak sie zastanawiam... dlaczego to musi byc taka mordega w przypadku polskich blogow/youtubow?
trzeba polubic na fejsie i twitterze miliony roznych firm, dzielic sie informacja o tychze na tychce, dodawac na bloga linki do postow, nagrywac filmiki, robic zdjecia, cos obmyslac... podczas gdy w zagranicznych wystarczy jedynie 'add me'.
ja nie wiem. w dupie mi sie pewnie poprzewracalo. ale leniwa jestem... a jakbym choc lakier do paznokci wygrala czy waciki, to pewnie byloby mi latwiej uwierzyc w sens zycia i wlasny maly luck.
jako, ze szczescia przypadkowego brak zastanawiam sie skad wziac aparat i pieniadze nan. chyba bede szukac pracki na nowo...
EDIT: dodalam z boku jakies reklamki. wybaczcie, trzeba dusze diablu sprzedac, choc poki co nawet nie wiem czy to komus w czyms pomoze. jak zarobie kokosy podziele sie na pewno. pff.
patrze wiec sobie po blogach i co jakis czas trafiam na jakies giveawaye.... i tak sie zastanawiam... dlaczego to musi byc taka mordega w przypadku polskich blogow/youtubow?
trzeba polubic na fejsie i twitterze miliony roznych firm, dzielic sie informacja o tychze na tychce, dodawac na bloga linki do postow, nagrywac filmiki, robic zdjecia, cos obmyslac... podczas gdy w zagranicznych wystarczy jedynie 'add me'.
ja nie wiem. w dupie mi sie pewnie poprzewracalo. ale leniwa jestem... a jakbym choc lakier do paznokci wygrala czy waciki, to pewnie byloby mi latwiej uwierzyc w sens zycia i wlasny maly luck.
jako, ze szczescia przypadkowego brak zastanawiam sie skad wziac aparat i pieniadze nan. chyba bede szukac pracki na nowo...
EDIT: dodalam z boku jakies reklamki. wybaczcie, trzeba dusze diablu sprzedac, choc poki co nawet nie wiem czy to komus w czyms pomoze. jak zarobie kokosy podziele sie na pewno. pff.
Thursday, 29 December 2011
"A long December and there's reason to believe maybe this year will be better than the last..."
Nigdy nie robilam podsumowan roku i cos czuje, ze to tez mi nie wyjdzie. Wlasciwie nawet nie wiem dlaczego to robie. Pewnie dlatego, ze mam cala mase nauki, ktorej boje sie jak ognia (czy wlasciwie wody, bo ja sie bardziej wody niz ognia boje..).
Ten rok byl jakis dziwny, nieciekawy, nie wydarzylo sie nic, co poruszyloby ma zimna i zgorzkniala dusze prawdziwego polaka na tyle, zebym o tym pamietala. Dlatego tez wyjelam kalendarz.. zeby pomoc sobie nieco, przywolac 'wspomnienia', ktorych jakos brak.. A w kalendarzu niewiele ponad moje godziny pracy i kiedy okres dostalam. No ale nic... moze cos wyrzezbie.
Styczen: Rozpoczal sie Sylwestrem w pracy, beznadziejnie. Ani ludzie pijani, ani napiwki wysokie, ani nawet po nie bylo zadnej imprezy ze staffem, na co troche liczylam... Dupa. Poszlam spac chyba o 2giej. Wyprowadzilam sie z okolic Richmond z powrotem do East London, bo przyjechal dobry kolega, ktory tu prace zaczynal, zamieszkalismy razem w mieszkaniu, na ktore zadnego z nas nie bylo stac. Zwlaszcza, ze 3dni po owym pracowym Sylwestrze rzucilam prace. Jest sesja. Oh well...
Luty: Szukam sobie pracki, nanana, znalazlam w prywatnym sushi, blisko z domu, nienajgorsza placa, nienajdluzsze godziny, spoczko. Kolega obwiescil, ze przeprowadza sie na drugi koniec swiata.. cos mnie w mej nieczulej duszy zakulo, wyszlismy pare razy wiecej niz zwykle, buzi buzi, jestem z chlopcem prawie rok <3 W pracy spedzam wiecej czasu niz w szkole, w ktorej prawie w ogole nie bywam.
Marzec: Szkola/Praca/Szkola/Praca... jest pieknie z chlopcem.
Kwiecien: Szkola/Praca/Szkola/Praca... Duzo pijemy, chodzimy po restauracjach, ogladamy filmy. Wielkanoc spedzamy jakos nijako u znajomych. Jest jajko i polska telewizja. Chlopiec wprowadza sie :)
Maj: Jest cieplo, jest sesja, a ja wciaz spedzam 89% czasu w pracy. Poszlo jak poszlo... slabizna. Chyba skladam aplikacje na MSc. Dwie tylko... Queen Mary, bo przypuszczalam, ze sie dostane i KCL, troche z glupoty, nie przeszlo mi przez mysl, ze mialabym sie dostac.
Czerwiec: Praca. W weekendy Notting Hill, Brick Lane, Regent's Park... duzo alkoholu i drogich taksowek z i na drugi koniec miasta. Chlopiec ma gest ;) Mam rozmowe 'kwalifikacyjna' w KCL. Mowia "do zobaczenia we wrzesniu", nie wierze. Dorabiam sie iPhone w ramach przedluzenia kontraktu <3
Lipiec: Duzo pracy, chorobsko, moje urodziny. Nic ciekawego, nikogo nie ma, albo pracuja.. poszlismy w 4os do Bavaria House. Piwo w hektolitrowych kuflach i klimat wiejskiego wesela. Wciaz czekam na zalegly prezent.. Praca mnie wnerwia i meczy, wiec jak rzucam i jade do Polski na kilka dni w poszukiwaniu slonca i odpoczynku. Leje i zimno. Wracam zla. Praca dzwoni, ze mnie potrzebuje, czy nie chce wrocic. Rzucam palenie.
Sierpien: Rzucam tez picie. Zapisuje sie na silownie za ciezkie pieniadze, ktore musze placic co miesiac. Chodze 5x tyg po przynajmniej godzine. Efektow brak. Jest za to koncert Morrisseya i London Riots. Dowiaduje sie tez, ze nie mam raka ani hiva ani nic, w ramach testow przeduniwerkowych.
Wrzesien: Rozpoczynam diete typu "chcialabym miec anoreksje, moze sobie zrobie", rozpoczynam szkole, trace za to okres. Nie jestem w ciazy, ale w wielkim stresie. Szkola po milion godzin tygodniowo i praca zaraz po. Wciaz nie pije i nie pale i chodze na pake jak skretyniala. Efektow brak. Wyprowadza sie kolega z Polski, wprowadza Hiszpan z pracy. Rzucam prace. Tym razem for good.
Pazdziernik: Jest uni, nie ma okresu i council tax do mnie pisze, ze chce ode mnie ponad tysiac funtow. Stresik wciaz. Wciaz za duzo silowni, za malo efektow.
Listopad: Konferencja Forensic Science Society w Oxfordzie, kilka testow w uni, pierwsza (i jedyna) lekcja jogi. Bylo spoko, dawalam rady, ale wiecej nie poszlam, bo nie mialam kiedy. Jade do Polski na 60te urodziny mamy. Wracam niedouczona, zla i chora.
Grudzien: Wyprowadza sie Hiszpan, ktory okazal sie byc ostatnim chamem. Wprowadza sie urocza parka niemieckich praktykantow. Kupuja mi kalendarz adwentowy, pieka ciastka, mamy tez choinke i napis "Merry Christmas" na oknie. Uroczo. Chora przez 3tyg, nie chodze na pake, ucze sie malo, choc powinnam bardzo obficie. Jem co popadnie, puchne w oczach, chodze zla, marudze, reaktywuje wszelkie formy zycia internetowego. Swieta w domu jakies bez klimatu, wracam tym razem nie chora, ale zla jak zwykle. I smutna, cos mnie trapi, dziwnie sie boje. Stany lekowe czy cos.. Zaczynam tez pic powoli.. z klasa i z chlopcem i z Niemcami.
Zostalo 2,5 dni z tego Grudnia. Planow noworocznych cala masa... glownie te o chudosci i nauce. Mam nadzieje, ze w ogole zdam, bo poki co jest srednio... moja wiedza sie zmniejsza z kazda chwila. Ulatuje niczym przez dziurke piasek ciurkiem z Grzesiowego worka.. chyba juz stara jestem, juz mi nie idzie nauka. Nic mi kurwa nie idzie.
Dziekuje Panstwu, bylo slabo.
Nigdy nie robilam podsumowan roku i cos czuje, ze to tez mi nie wyjdzie. Wlasciwie nawet nie wiem dlaczego to robie. Pewnie dlatego, ze mam cala mase nauki, ktorej boje sie jak ognia (czy wlasciwie wody, bo ja sie bardziej wody niz ognia boje..).
Ten rok byl jakis dziwny, nieciekawy, nie wydarzylo sie nic, co poruszyloby ma zimna i zgorzkniala dusze prawdziwego polaka na tyle, zebym o tym pamietala. Dlatego tez wyjelam kalendarz.. zeby pomoc sobie nieco, przywolac 'wspomnienia', ktorych jakos brak.. A w kalendarzu niewiele ponad moje godziny pracy i kiedy okres dostalam. No ale nic... moze cos wyrzezbie.
Styczen: Rozpoczal sie Sylwestrem w pracy, beznadziejnie. Ani ludzie pijani, ani napiwki wysokie, ani nawet po nie bylo zadnej imprezy ze staffem, na co troche liczylam... Dupa. Poszlam spac chyba o 2giej. Wyprowadzilam sie z okolic Richmond z powrotem do East London, bo przyjechal dobry kolega, ktory tu prace zaczynal, zamieszkalismy razem w mieszkaniu, na ktore zadnego z nas nie bylo stac. Zwlaszcza, ze 3dni po owym pracowym Sylwestrze rzucilam prace. Jest sesja. Oh well...
Luty: Szukam sobie pracki, nanana, znalazlam w prywatnym sushi, blisko z domu, nienajgorsza placa, nienajdluzsze godziny, spoczko. Kolega obwiescil, ze przeprowadza sie na drugi koniec swiata.. cos mnie w mej nieczulej duszy zakulo, wyszlismy pare razy wiecej niz zwykle, buzi buzi, jestem z chlopcem prawie rok <3 W pracy spedzam wiecej czasu niz w szkole, w ktorej prawie w ogole nie bywam.
Marzec: Szkola/Praca/Szkola/Praca... jest pieknie z chlopcem.
Kwiecien: Szkola/Praca/Szkola/Praca... Duzo pijemy, chodzimy po restauracjach, ogladamy filmy. Wielkanoc spedzamy jakos nijako u znajomych. Jest jajko i polska telewizja. Chlopiec wprowadza sie :)
Maj: Jest cieplo, jest sesja, a ja wciaz spedzam 89% czasu w pracy. Poszlo jak poszlo... slabizna. Chyba skladam aplikacje na MSc. Dwie tylko... Queen Mary, bo przypuszczalam, ze sie dostane i KCL, troche z glupoty, nie przeszlo mi przez mysl, ze mialabym sie dostac.
Czerwiec: Praca. W weekendy Notting Hill, Brick Lane, Regent's Park... duzo alkoholu i drogich taksowek z i na drugi koniec miasta. Chlopiec ma gest ;) Mam rozmowe 'kwalifikacyjna' w KCL. Mowia "do zobaczenia we wrzesniu", nie wierze. Dorabiam sie iPhone w ramach przedluzenia kontraktu <3
Lipiec: Duzo pracy, chorobsko, moje urodziny. Nic ciekawego, nikogo nie ma, albo pracuja.. poszlismy w 4os do Bavaria House. Piwo w hektolitrowych kuflach i klimat wiejskiego wesela. Wciaz czekam na zalegly prezent.. Praca mnie wnerwia i meczy, wiec jak rzucam i jade do Polski na kilka dni w poszukiwaniu slonca i odpoczynku. Leje i zimno. Wracam zla. Praca dzwoni, ze mnie potrzebuje, czy nie chce wrocic. Rzucam palenie.
Sierpien: Rzucam tez picie. Zapisuje sie na silownie za ciezkie pieniadze, ktore musze placic co miesiac. Chodze 5x tyg po przynajmniej godzine. Efektow brak. Jest za to koncert Morrisseya i London Riots. Dowiaduje sie tez, ze nie mam raka ani hiva ani nic, w ramach testow przeduniwerkowych.
Wrzesien: Rozpoczynam diete typu "chcialabym miec anoreksje, moze sobie zrobie", rozpoczynam szkole, trace za to okres. Nie jestem w ciazy, ale w wielkim stresie. Szkola po milion godzin tygodniowo i praca zaraz po. Wciaz nie pije i nie pale i chodze na pake jak skretyniala. Efektow brak. Wyprowadza sie kolega z Polski, wprowadza Hiszpan z pracy. Rzucam prace. Tym razem for good.
Pazdziernik: Jest uni, nie ma okresu i council tax do mnie pisze, ze chce ode mnie ponad tysiac funtow. Stresik wciaz. Wciaz za duzo silowni, za malo efektow.
Listopad: Konferencja Forensic Science Society w Oxfordzie, kilka testow w uni, pierwsza (i jedyna) lekcja jogi. Bylo spoko, dawalam rady, ale wiecej nie poszlam, bo nie mialam kiedy. Jade do Polski na 60te urodziny mamy. Wracam niedouczona, zla i chora.
Grudzien: Wyprowadza sie Hiszpan, ktory okazal sie byc ostatnim chamem. Wprowadza sie urocza parka niemieckich praktykantow. Kupuja mi kalendarz adwentowy, pieka ciastka, mamy tez choinke i napis "Merry Christmas" na oknie. Uroczo. Chora przez 3tyg, nie chodze na pake, ucze sie malo, choc powinnam bardzo obficie. Jem co popadnie, puchne w oczach, chodze zla, marudze, reaktywuje wszelkie formy zycia internetowego. Swieta w domu jakies bez klimatu, wracam tym razem nie chora, ale zla jak zwykle. I smutna, cos mnie trapi, dziwnie sie boje. Stany lekowe czy cos.. Zaczynam tez pic powoli.. z klasa i z chlopcem i z Niemcami.
Zostalo 2,5 dni z tego Grudnia. Planow noworocznych cala masa... glownie te o chudosci i nauce. Mam nadzieje, ze w ogole zdam, bo poki co jest srednio... moja wiedza sie zmniejsza z kazda chwila. Ulatuje niczym przez dziurke piasek ciurkiem z Grzesiowego worka.. chyba juz stara jestem, juz mi nie idzie nauka. Nic mi kurwa nie idzie.
Dziekuje Panstwu, bylo slabo.
Monday, 19 December 2011
jestem człowiekiem porażką. tak powinien zaczynać się każdy mój post, tak powinnam mieć na drugie, tak powinnam wypełniać zadziorne plakietki typu "hi, my name is..".
mam 25 lat. na karku 2 podstawówki, 2 gimnazja, 2 licea, 4 uniwersytety. niedokończona weterynaria, BSc i MSc w trakcie.
pracę w angielskich pubach, francuskiej restauracji i sushi take-awayu. doświadczenie zawodowe/internship/wolontariat - brak. zainteresowanie studiami i determinacja - znikome. widoki na egzaminy - marne.
mam za to całą kupę rachunków w moim imieniu, direct debity na telefon, internet, siłownie, ubezpieczenie.. ostatnio też dostałam kartę kredytową, z której póki co nie zamierzam korzystać. choć pewnie rzeczywistość zweryfikuje, i jeśli nie znajdę szybko jakiejś dorywczej pracki (na którą nie pozwala mi szkoła za bardzo..) to będę musiała zadłużyć się w kochanym lloyds tsb na wieki wieków amen. nie mam serca wyciągać więcej od rodziców. i tak już dali mi więcej niż mogli.
mam egzaminy na karku też. mam rachunki, szukanie nowych współlokatorów, ogarnianie syfu po poprzednich.. chcę lekkiego życia człowieka głupiego. ignoranta, któremu wszystko jedno. buca bez ambicji, który jest szczęsliwy z posady ciecia, ćwiartki za pazuchą i dodatku na dzieci.
a jak juz mam być dorosła i odpowiedzialna i z papierami i lepszym credit score to niechże to będzie po studiach. kiedy będę mieć pracę. bo godzenie wszystkiego innego z koncentracją na szkole troszkę mi się nie układa. dochodzą też marzenia o byciu piękną i utalentowaną. niespełnione pasje rysunkowopisarskośpiewackoaktorskie. pogoń za chudością i naprzemienne opychanie się dietetycznym ciastem.
jestem zaprzeczeniem wszystkiego, czym chciałabym być. nie mam też siły, by się zaprzeć i obrócić niczym kot ogonem. jęczę i ględzę i marzę o lepszych czasach. lekkich czasach. nowym jorku, berlinie, mediolanie. o mieszkaniu na islandii. o mądrych, inspirujących znajomych, wieczorach z książką i filmem i kominkiem.
zamiast tego marnuję czas na portalach społecznościowych i podglądaniu życia tych, którym bardziej lub mniej zazdroszczę.
jestem człowiekiem porażką.
mam 25 lat. na karku 2 podstawówki, 2 gimnazja, 2 licea, 4 uniwersytety. niedokończona weterynaria, BSc i MSc w trakcie.
pracę w angielskich pubach, francuskiej restauracji i sushi take-awayu. doświadczenie zawodowe/internship/wolontariat - brak. zainteresowanie studiami i determinacja - znikome. widoki na egzaminy - marne.
mam za to całą kupę rachunków w moim imieniu, direct debity na telefon, internet, siłownie, ubezpieczenie.. ostatnio też dostałam kartę kredytową, z której póki co nie zamierzam korzystać. choć pewnie rzeczywistość zweryfikuje, i jeśli nie znajdę szybko jakiejś dorywczej pracki (na którą nie pozwala mi szkoła za bardzo..) to będę musiała zadłużyć się w kochanym lloyds tsb na wieki wieków amen. nie mam serca wyciągać więcej od rodziców. i tak już dali mi więcej niż mogli.
mam egzaminy na karku też. mam rachunki, szukanie nowych współlokatorów, ogarnianie syfu po poprzednich.. chcę lekkiego życia człowieka głupiego. ignoranta, któremu wszystko jedno. buca bez ambicji, który jest szczęsliwy z posady ciecia, ćwiartki za pazuchą i dodatku na dzieci.
a jak juz mam być dorosła i odpowiedzialna i z papierami i lepszym credit score to niechże to będzie po studiach. kiedy będę mieć pracę. bo godzenie wszystkiego innego z koncentracją na szkole troszkę mi się nie układa. dochodzą też marzenia o byciu piękną i utalentowaną. niespełnione pasje rysunkowopisarskośpiewackoaktorskie. pogoń za chudością i naprzemienne opychanie się dietetycznym ciastem.
jestem zaprzeczeniem wszystkiego, czym chciałabym być. nie mam też siły, by się zaprzeć i obrócić niczym kot ogonem. jęczę i ględzę i marzę o lepszych czasach. lekkich czasach. nowym jorku, berlinie, mediolanie. o mieszkaniu na islandii. o mądrych, inspirujących znajomych, wieczorach z książką i filmem i kominkiem.
zamiast tego marnuję czas na portalach społecznościowych i podglądaniu życia tych, którym bardziej lub mniej zazdroszczę.
jestem człowiekiem porażką.
Zginęły mi buty. Lat temu chyba sześć kupiłam w Daichmannie (lata biedy studenckiej olsztyńskiej biedniejszej niż londyńska) super świetne kozaczki. Leżały sobie tu na wiosce i czekały na lepsze czasy, powrót do łask i ciepełko mej koślawej stópki. Kiedy te trzy postanowiły zgrać się w czasie i przestrzeni i zimą roku pańskiego 2011 kozaczkom żywot przywrócić, okazało się, że owych nie ma! Wcieło, wsiąkły, ślad zaginął.. Baj baj kozaczki, muszę chodzić w maminych, bo przyjechałam w jednych butach jeno niczym to dziecię na polu na wykopkach, ta żona niewierna co w tym, w co odziana z domu wygnana będzie. I w moim vintage płaszczyku, co śmierdzi umrzykiem i kołnierz ma z wyliniałego kota. Jestem stajlisz. Matka z ojcem na msze daja za nawrócenie mnie na polaczkową modę i "ładne się ubieranie". Pierdole, nie mam kozaczków. Płaszcze cienkie i drogie i bez kociego ogona. Niełatwa ta moda zimowa...
a kiedys nagralam leniwy chod mego psa. prosze o tu tu:
nie znam sie na jutubie.
a kiedys nagralam leniwy chod mego psa. prosze o tu tu:
nie znam sie na jutubie.
Sunday, 18 December 2011
Już już piszę już się poprawiam!
Swoją drogą, to noszę się z myślą o napisaniu czegos od miesięcy... a na pewno tygodni. Na pewno od poprzedniego razu w Polsce. Ale ze mną to już tak jest. Myślę sobie, że dobrze byłoby coś zrobić.. i tak myślę jak i kiedy i co będzie przed i po i tak trwam i tkwię w tym zamyśleniu, aż ostatecznie nie zrobię nic, mija moment, chęć i możliwość i zostaję znów niepłodna z moim nudnym ajfonem, którym nie kręcę szałowych filmików, nie jestem gwiazdą instagramu i twittera, fejsbuka używam do kontaktów z klasą, a i nawet muzyki nie słucham... bo mnie nic nie wzrusza. (Tu apel: ludu boży, poratuj dobrą nutą).
Jako postanowienie noworoczne.. abo pre-noworoczne, taki trial w sensie jakby czy coś, postanowiłam, że będę pisać tak jakoś raz w tygodniu. Kiedyś miałam o czym, to i teraz powinnam. No i języka w gębie i pod palcem zapomnieć nie należy.
Cóż nowego od ostatniego razu. A nie wiem.. wydaje mi się, że nic. Bo przecież moje życie jest nudne, smutne, a ja wiecznie niezadowolona, otyła i leniwa.
Jestem w domu. Dziś przyleciałam. Jest mokry brudny śniegodeszcz i ciemno i zimno.
Miałam cudowny humor świąteczny dopóki nie wylądowałam. Tak już działa na mnie Polska od kiedy nie wracam do 'domu', tylko nowego miejsca zamieszkania rodziców. Od kiedy nie mam samochodu, niemożliwym jest wyrwać się stąd i zobaczyć znajomych. Siedzę więc i ględzę jak zwykle.
I właśnie dowiedziałam się, że dostałam B z prezentacji. Dwie osoby, których oceny znam maja B+ i A+. Pierwszy raz jestem najgorsza. Wiem, że przekrój niewielki, że pewnie komuś poszło gorzej... ale nie. Nie podoba mi się to. Idę się uczyć.
Nie od parady chyba KCL to jedna z lepszych uczelni w UK. Co prawda wciąż przy minimalnym wysiłku idzie mi ok, ale tu musi iść super. Nie po to robie te studia, żeby sie przez nie ledwo przebić.
Ide sie uczyc o high performance liquid chromatography albo coś. Cokolwiek. Muszę...
Swoją drogą, to noszę się z myślą o napisaniu czegos od miesięcy... a na pewno tygodni. Na pewno od poprzedniego razu w Polsce. Ale ze mną to już tak jest. Myślę sobie, że dobrze byłoby coś zrobić.. i tak myślę jak i kiedy i co będzie przed i po i tak trwam i tkwię w tym zamyśleniu, aż ostatecznie nie zrobię nic, mija moment, chęć i możliwość i zostaję znów niepłodna z moim nudnym ajfonem, którym nie kręcę szałowych filmików, nie jestem gwiazdą instagramu i twittera, fejsbuka używam do kontaktów z klasą, a i nawet muzyki nie słucham... bo mnie nic nie wzrusza. (Tu apel: ludu boży, poratuj dobrą nutą).
Jako postanowienie noworoczne.. abo pre-noworoczne, taki trial w sensie jakby czy coś, postanowiłam, że będę pisać tak jakoś raz w tygodniu. Kiedyś miałam o czym, to i teraz powinnam. No i języka w gębie i pod palcem zapomnieć nie należy.
Cóż nowego od ostatniego razu. A nie wiem.. wydaje mi się, że nic. Bo przecież moje życie jest nudne, smutne, a ja wiecznie niezadowolona, otyła i leniwa.
Jestem w domu. Dziś przyleciałam. Jest mokry brudny śniegodeszcz i ciemno i zimno.
Miałam cudowny humor świąteczny dopóki nie wylądowałam. Tak już działa na mnie Polska od kiedy nie wracam do 'domu', tylko nowego miejsca zamieszkania rodziców. Od kiedy nie mam samochodu, niemożliwym jest wyrwać się stąd i zobaczyć znajomych. Siedzę więc i ględzę jak zwykle.
I właśnie dowiedziałam się, że dostałam B z prezentacji. Dwie osoby, których oceny znam maja B+ i A+. Pierwszy raz jestem najgorsza. Wiem, że przekrój niewielki, że pewnie komuś poszło gorzej... ale nie. Nie podoba mi się to. Idę się uczyć.
Nie od parady chyba KCL to jedna z lepszych uczelni w UK. Co prawda wciąż przy minimalnym wysiłku idzie mi ok, ale tu musi iść super. Nie po to robie te studia, żeby sie przez nie ledwo przebić.
Ide sie uczyc o high performance liquid chromatography albo coś. Cokolwiek. Muszę...
Etykiety:
home,
płacz i lament,
uni
Tuesday, 13 September 2011
dobrze więc, napiszę. tylko nie bardzo wiem co i o czym.
o tym, że w piątek po raz kolejny będę bezrobotna, kolejny raz odchodząc z tej samej pracy, lecz może nie na długo, bo zaproponowano mi ćwierć lub też dwie ósme czy cztery szesnaste etatu, które to miałoby się rozpocząć nie wiem kiedy, więc pocieszę się bezrobotnością przez pewnie tydzień jakiś.
pocieszę i pomartwię. pomartwię, bo coś mi się srodze wydaje, że jednak te studia nie będą takie piękne i gładkie jak undergraduate. semestr rzekomo 12miesięczny, ale chyba tylko od września do maja. zajęcia codziennie od 9 do 17 lub 18, z okazjonalnie wolną środą. kupa materiału do nadrobienia, z racji, że chemicznobiologicznych przedmiotów nie miałam zbyt wielu, a w stopniu zadowalającym ostatni raz były one nauczane na olsztyńskiej weterynarii, lat temu 4 prawie. i jeszcze większa kupa materiału nowego do ogarnięcia, wymyślenie i przeprowadzenie projektu, napisanie o nim opasłych tomów pracy zaliczeniowej i niemiłosierna frustra wynikająca z braku dochodów. no bo przecież z tego całego uczęszczania i przyswajania nie starczy mi czasu i siły i intelektu na podejmowanie kolejnej odmóżdżającej pracy w branży restauratorskiej z chinczykami, algieryjczykami, brazylijczykami i przedstawicielami innych nacji wątpliwie mówiących w jakimkolwiek innym języku niźli ich ojczysty.
tak więc bezrobocie, frustra, bieda i kochane pieniążki przyślijcie rodzice. i bojfrendzie. i wszyscy święci. bo w londynie tanio nie jest.
a póki co pomykam codziennie (z wyłączeniem niedziel i świąt państwowych) na siłownię/siłkę/pake, a efektów jak nie było tak nie ma. może nieco smuklejsza talia, może nieco. bardzo nieco. jeszcze bardziej może.
a oto dowód: ja i siłkowy kącik pindrzenia.

poza tym stara bida. nie piję, nie palę, mam chłopca, jaram się azjatyckimi kosmetykami i serialami i nie robię nic z długiej listy rzeczy, które robić powinnam. głownie nie przeglądam książek ze szkoły sugerowanych na lato jako catch up. robię za to dużo niepotrzebnych i nieładnych zdjęć na instagramie. tjaaa.... ja mam 25lat. i siano we łbie.
zostawiam zatem 'szanowny państwo' (cyt. Kononowicz Krzysztof) z wizualizacją:
moja praca o poranku.

moje śniadanie. jeszcze bardziej o poranku.

psia torba z etsy. najpiękniejsza <3

koci suwenir z japonii. nielubiekotów.

mój chłopiec i jego ręka. z wieczora.
tadaaam!
EDIT: tak się również zastanawiam, czy by może nie popisać sobie po angielsku czasem.... bo mowić umiem już ledwie (od tych wszystkich chińczykow i brazylijców) a pisze tylko eseje... anglojęzyczne blogi zazwyczaj umierały mi przy około piątej notce. yay or nay?
o tym, że w piątek po raz kolejny będę bezrobotna, kolejny raz odchodząc z tej samej pracy, lecz może nie na długo, bo zaproponowano mi ćwierć lub też dwie ósme czy cztery szesnaste etatu, które to miałoby się rozpocząć nie wiem kiedy, więc pocieszę się bezrobotnością przez pewnie tydzień jakiś.
pocieszę i pomartwię. pomartwię, bo coś mi się srodze wydaje, że jednak te studia nie będą takie piękne i gładkie jak undergraduate. semestr rzekomo 12miesięczny, ale chyba tylko od września do maja. zajęcia codziennie od 9 do 17 lub 18, z okazjonalnie wolną środą. kupa materiału do nadrobienia, z racji, że chemicznobiologicznych przedmiotów nie miałam zbyt wielu, a w stopniu zadowalającym ostatni raz były one nauczane na olsztyńskiej weterynarii, lat temu 4 prawie. i jeszcze większa kupa materiału nowego do ogarnięcia, wymyślenie i przeprowadzenie projektu, napisanie o nim opasłych tomów pracy zaliczeniowej i niemiłosierna frustra wynikająca z braku dochodów. no bo przecież z tego całego uczęszczania i przyswajania nie starczy mi czasu i siły i intelektu na podejmowanie kolejnej odmóżdżającej pracy w branży restauratorskiej z chinczykami, algieryjczykami, brazylijczykami i przedstawicielami innych nacji wątpliwie mówiących w jakimkolwiek innym języku niźli ich ojczysty.
tak więc bezrobocie, frustra, bieda i kochane pieniążki przyślijcie rodzice. i bojfrendzie. i wszyscy święci. bo w londynie tanio nie jest.
a póki co pomykam codziennie (z wyłączeniem niedziel i świąt państwowych) na siłownię/siłkę/pake, a efektów jak nie było tak nie ma. może nieco smuklejsza talia, może nieco. bardzo nieco. jeszcze bardziej może.
a oto dowód: ja i siłkowy kącik pindrzenia.

poza tym stara bida. nie piję, nie palę, mam chłopca, jaram się azjatyckimi kosmetykami i serialami i nie robię nic z długiej listy rzeczy, które robić powinnam. głownie nie przeglądam książek ze szkoły sugerowanych na lato jako catch up. robię za to dużo niepotrzebnych i nieładnych zdjęć na instagramie. tjaaa.... ja mam 25lat. i siano we łbie.
zostawiam zatem 'szanowny państwo' (cyt. Kononowicz Krzysztof) z wizualizacją:

moja praca o poranku.

moje śniadanie. jeszcze bardziej o poranku.

psia torba z etsy. najpiękniejsza <3

koci suwenir z japonii. nielubiekotów.

mój chłopiec i jego ręka. z wieczora.
tadaaam!
EDIT: tak się również zastanawiam, czy by może nie popisać sobie po angielsku czasem.... bo mowić umiem już ledwie (od tych wszystkich chińczykow i brazylijców) a pisze tylko eseje... anglojęzyczne blogi zazwyczaj umierały mi przy około piątej notce. yay or nay?
Saturday, 27 August 2011
no dobra, to coś napiszę. chłopiec w pracy, a ja mam ochotę pisać. coś, cokolwiek. jako, że nie mam chwilowo biurka w pokoju (mam za to wielki burdel) to nie mogę się zabrać za nic. bo ja, moi mili, jestem osobą biurkową. biurkopotrzebującą. biurkozależną. bez biurka nie umiem się uczyć, czytać, pisać, nawet przeglądanie internetu wychodzi mi słabo. nie robię też zdjęć, bo potem nie mam biurka, by je przy nim przeglądać.
tak więc biurka nie miawszy (?!) siedzę na łóżku, choć właściwie bardziej w łóżku i bardzo mnie to irytuje. wszystko ostatnio robie w łóżku, co sprawia, że robi się z niego niehigieniczny barłóg. niefajnie, nieładnie, nie lubię.
biurka nie mam więc, bo wystawiłam na wakacje, bo zajmuje miejsce. a teraz nie wstawiam, bo ohohoh... przeprowadzamy się!! ooo tak, przeprowadzamy się w ramach naszego własnego mieszkania, z pokoju na dole do pokoju na górze. dodam, że mamy jeno dwa pokoje, więc przeprowadzka to iście szalona. ohohoho. nie mogę się doczekać! a, bo się współlokator wyprowadza. już zaczął trochę z nami konwersować, średnio 10słów na dobę, jest w pytę.
ja natomiast postanowiłam wziąć się za siebie . w czego ramach zapisałam się na siłownię, nie pamiętam kiedy jadłam chleb, makaron, ryż czy ziemniaki. no ok, jem ryż w sushi, ale to malo i za darmo w pracy, więc nie można ominąć. i tak sobie chodzę na tą siłownię i tak siódme poty wylewam i nie wiem, czy cokolwiek mi to daje. zakupiłam również zestaw specyfików na grube dupsko. o rezultatach poinformuję jeśli takowe zauważę. a póki co wiem tyle, że wygląda ładnie, pachnie beznadziejnie, ale dupka i udziska gładziutkie jak nowonarodzone ;)
o taki!
a oto przejazd po moim pokoju w stadium "nie do konca rozpakowana od wprowadzki, nierozpakowane graty chlopca, brak szafy, ale kupimy po przeprowadzce na gore, skladamy te rzeczy codziennie i codziennie sie namnazaja" + smieci i pierdoly, bo siedzac w lozku rozrzucam wszystko dokola. endżoj!!
ps. tak, tam stoi slodzik!
tak więc biurka nie miawszy (?!) siedzę na łóżku, choć właściwie bardziej w łóżku i bardzo mnie to irytuje. wszystko ostatnio robie w łóżku, co sprawia, że robi się z niego niehigieniczny barłóg. niefajnie, nieładnie, nie lubię.
biurka nie mam więc, bo wystawiłam na wakacje, bo zajmuje miejsce. a teraz nie wstawiam, bo ohohoh... przeprowadzamy się!! ooo tak, przeprowadzamy się w ramach naszego własnego mieszkania, z pokoju na dole do pokoju na górze. dodam, że mamy jeno dwa pokoje, więc przeprowadzka to iście szalona. ohohoho. nie mogę się doczekać! a, bo się współlokator wyprowadza. już zaczął trochę z nami konwersować, średnio 10słów na dobę, jest w pytę.
ja natomiast postanowiłam wziąć się za siebie . w czego ramach zapisałam się na siłownię, nie pamiętam kiedy jadłam chleb, makaron, ryż czy ziemniaki. no ok, jem ryż w sushi, ale to malo i za darmo w pracy, więc nie można ominąć. i tak sobie chodzę na tą siłownię i tak siódme poty wylewam i nie wiem, czy cokolwiek mi to daje. zakupiłam również zestaw specyfików na grube dupsko. o rezultatach poinformuję jeśli takowe zauważę. a póki co wiem tyle, że wygląda ładnie, pachnie beznadziejnie, ale dupka i udziska gładziutkie jak nowonarodzone ;)

a oto przejazd po moim pokoju w stadium "nie do konca rozpakowana od wprowadzki, nierozpakowane graty chlopca, brak szafy, ale kupimy po przeprowadzce na gore, skladamy te rzeczy codziennie i codziennie sie namnazaja" + smieci i pierdoly, bo siedzac w lozku rozrzucam wszystko dokola. endżoj!!
ps. tak, tam stoi slodzik!
Saturday, 13 August 2011
nie wiedzę i nie czuję potrzeby pisania codziennie. choć czasem czuję. z drugiej strony, moje pisanie jest o niczym. niczym kompletnie, gdyż w moim jakże wspaniałym i barwnym życiu NIC się nie dzieje. choć pewnie w oczach innych dzieje się dużo... no ale przecież nie zamieszczam pięknych kolorowych fotek, nie mam kanału youtube (tzn mam konto, ale nie filmuje się ;) nie udzielam też cudownych rad w dziedzinie mody i urody. poza mieszkaniem w londynie i studiami nikt nie ma mi czego zazdrościć = nie jestem pożądaną osobowością internetową. jednakowoż, wczoraj i dziś byłam gwiazdą telewizji TVN . pan redaktor Wojtek przyszedł do mnie do domu i nagrał mnie zmywającą gary, patrzącą w zaczadzone niebo nad wschodnim Londynem i pieprzącą od rzeczy o czymś, o czym mu już wczesniej 3razy opowiadałam przez telefon, więc wyszło słabo i nieelokwentnie. i byłam nieubrana telewizyjnie, bo myślałam, że on wpada na kawę ino, nie na reportaż. tak dzi siak dziatwo, biegiem do TVN24 i wyglądajcie żałosnego dziewczęcia na dachu w bluzce w oczy. w programie 'to był tydzień' bodajze. tadaaam! *facepalm*
Tuesday, 2 August 2011
jestem uosobieniem marudnosci. w encyklopediach i slownikach wyrazow obcych moje zdjecie wklejac powinno sie przy haslach typu "gderać, marudzić, pomstować, truć, zrzędzić, grymasić, marudzić, wybrzydzać". bo wszystko jest zawsze ok, ale zawsze jest jakos do dupy. radosc nie rozpierala mnie chyba nigdy... czasem sie wzrusze, to fakt, ale glownie jak komus cos dobrze pojdzie. jak dziecko w wieku przedszkolnym spiewa w xfactor poruszajaca piosenke dla doroslych albo jak widze piekne zdjecie z pieknego miejsca, w ktorym nie bylam i prawdopodobnie nie bede, bo jestem zyciowo niezaradna i nie umiem zabookowac sobie hotelu. lot owszem, ale dalej nic.
to wlasnie sprowadza ma mysl do problemu nad ktorym glowimy sie ostatnio z chlopcem. WAKACJE! bo przeciez w uk pada, a jak nie pada to duszno i lepko i pewnie zaraz padac bedzie. w polsce na wspanialym i szalonym wyjezdzie tygodniowym bylam, a i owszem. za 250 funtow ryanairem w przemilym towarzystwie polskich mariol i danieli w odswietnych lacostach, pumach czy innych bialych skarpetach, przy akompaniamecie wrzeszczacych niemowlat i dzieci w wieku przedszkolnym, w oparach bulek z jajkiem i kielbasa torunska. och przygodo! i to wszystko po to, by bite 7dni przesiedziec na wiosce kaszubskiej bez internetu w iphonie (nikt nie zna hasla) w deszczu, bez auta i mozliwosci wydostania sie z owej. jest jeden autobus dziennie do gdyni, ale moj nie przyjechal... wypad na wskros nieudany. jednakowoz co sie naogladalam "mody polskiej" to moje!
widok z okna samolotu po wyladowaniu. radosc w tamtym momencie zdecydowanie mnie nie rozparla...
ale byl smietniczek, ktory przywolal wspomnienia licealne *lezka w oku*
moda polska obuwnicza <3
tak wiec planujemy pojechac gdzies na urlopik... 5 dni moze, gdzies zeby byla plaza i woda i slonce i tanio! (Ula ratuj! albo ktokolwiek inny kompetentny..)
z problemow dnia codziennego... Szukam wspollokatorow! bo moj przewspanialy jeszcze-obecny-ale-wkrotce-eks-wspollokator nie umie na dupie usiedziec. historia cala zbyt zawila i zenujaca, zeby w calej rozciaglosci ja opisywac... w skrocie: rzuca prace w jednym z lepszych biur architektonicznych w UK zeby zamieszkac w warszawie, nie pracowac i probowac zdobyc dziewczyne, ktora ma swojego chlopca i generalnie go nie chce. innymi slowy: marnuje sobie kariere i bedzie w plecy kilka miesiecy swiatowego zycia ;) och, co tam, gudlak!
a ja jestem z siebie dumna, bo po ponad trzech latach mieszkania w UK zapisalam sie dzis do lekarza! bylo wazenie, mierzenie, porady zyciowe i badanie siczka... wniosek: za duzo pije i jestem grubasem. ale mi nowosc... phi.
piesiunio na poprawienie humoru :)
to wlasnie sprowadza ma mysl do problemu nad ktorym glowimy sie ostatnio z chlopcem. WAKACJE! bo przeciez w uk pada, a jak nie pada to duszno i lepko i pewnie zaraz padac bedzie. w polsce na wspanialym i szalonym wyjezdzie tygodniowym bylam, a i owszem. za 250 funtow ryanairem w przemilym towarzystwie polskich mariol i danieli w odswietnych lacostach, pumach czy innych bialych skarpetach, przy akompaniamecie wrzeszczacych niemowlat i dzieci w wieku przedszkolnym, w oparach bulek z jajkiem i kielbasa torunska. och przygodo! i to wszystko po to, by bite 7dni przesiedziec na wiosce kaszubskiej bez internetu w iphonie (nikt nie zna hasla) w deszczu, bez auta i mozliwosci wydostania sie z owej. jest jeden autobus dziennie do gdyni, ale moj nie przyjechal... wypad na wskros nieudany. jednakowoz co sie naogladalam "mody polskiej" to moje!



tak wiec planujemy pojechac gdzies na urlopik... 5 dni moze, gdzies zeby byla plaza i woda i slonce i tanio! (Ula ratuj! albo ktokolwiek inny kompetentny..)
z problemow dnia codziennego... Szukam wspollokatorow! bo moj przewspanialy jeszcze-obecny-ale-wkrotce-eks-wspollokator nie umie na dupie usiedziec. historia cala zbyt zawila i zenujaca, zeby w calej rozciaglosci ja opisywac... w skrocie: rzuca prace w jednym z lepszych biur architektonicznych w UK zeby zamieszkac w warszawie, nie pracowac i probowac zdobyc dziewczyne, ktora ma swojego chlopca i generalnie go nie chce. innymi slowy: marnuje sobie kariere i bedzie w plecy kilka miesiecy swiatowego zycia ;) och, co tam, gudlak!
a ja jestem z siebie dumna, bo po ponad trzech latach mieszkania w UK zapisalam sie dzis do lekarza! bylo wazenie, mierzenie, porady zyciowe i badanie siczka... wniosek: za duzo pije i jestem grubasem. ale mi nowosc... phi.

piesiunio na poprawienie humoru :)
Saturday, 16 July 2011
to juz tak chyba jest, ze jak jest zle, to czlowiekowi latwiej wszelka kreatywnosc przychodzi. albo jak jest zapracowany, jak musi koniecznie zrobic cos waznego i na wczoraj. jak jest luz, to sie nic nie chce. przynajmniej mi. nie umiem byc czlowiekiem szczesliwym. jestem wtedy kompletnie bezuzyteczna, niechetna do niczego, ospala i markotna.
i mam dzis urodziny. data nic nie znaczaca. nic waznego nie wydarzylo sie 16go lipca.
moze tylko to, ze saddam doszedl do wladzy..
i mam dzis urodziny. data nic nie znaczaca. nic waznego nie wydarzylo sie 16go lipca.
moze tylko to, ze saddam doszedl do wladzy..
Thursday, 16 June 2011
a mowilam, ze nie moze byc za dobrze.
pracowanie ponad 50h w tygodniu pomine. poza tym we wtorek zrobilam sie strasznie chora. zadzwonilam do zyda (manager, tak, jest izraelita) powiedzialam, ze dluzej nie dam rady, ma przyjezdzac i mnie puscic do domu. przyjechal po 3ch godz. ledwie stalam na nogach.
we wtorek przelezalam doslownie caly dzien w lozku, wstajac 2 razy na siku i raz na jedzenie, ktore zrobil mi chlopiec, bo ja nie mialam sily. dzis tez slabo, ale jakos o wlasnych silach siedze, a jutro musze (!!!) isc do pracy. no nic, pojde, moze dojde.
ale abstrahujac od tego wszystkiego.... brzystko mowiac, sie popierdolilo.
otoz dostalam maila od mojego szanownego uniwersytetu, ze zostalam posadzona o plagiat!! pierwszy kurwa raz od 3ch lat cokolwiek sie do mnie czepiaja, zawsze oceny A czy B+, wszystko ladnie pieknie same pochwaly... a tu nagle, z dupy, PLAGIAT. nie wiem jak w polsce, ale tutaj, jest to powazne oskarzenie. ze albo zerznelam za duzo, zerznelam nie podajac skad, albo skad, nie zgadza sie z tym, skad bylo to faktycznie, albo turnitin pojebalo i losowo padlo na mnie. nie wiem, nie rozumiem, jestem zalamana. bo jesli sie z tego nie wybronie (a nie bardzo mam jak, bo przeciez liczby nie klamia i pokaza mi czarno na bialym procent 'sciagnietej' pracy to co im powiem...) to albo kompletnie nie zalicza mi przedmiotu albo ostro pojada po ocenie... 'informal meeting' w tej sprawie mam dopiero we wtorek. umre do tego czasu. kilka razy.
nadomiar wspanialych wiesci kings college napisal mi, ze owszem przyjma mnie chetnie bla bla jesli oceny moje beda takie jak przewidywane, 2:1, czyli poki co spoko.... o ile mi ta sprawa plagiatu wszystkiego nie spierdoli.
ogolnie nie wiem. zalamanie. czarna rozpacz.
moze pora wracac do ojczyzny....
pracowanie ponad 50h w tygodniu pomine. poza tym we wtorek zrobilam sie strasznie chora. zadzwonilam do zyda (manager, tak, jest izraelita) powiedzialam, ze dluzej nie dam rady, ma przyjezdzac i mnie puscic do domu. przyjechal po 3ch godz. ledwie stalam na nogach.
we wtorek przelezalam doslownie caly dzien w lozku, wstajac 2 razy na siku i raz na jedzenie, ktore zrobil mi chlopiec, bo ja nie mialam sily. dzis tez slabo, ale jakos o wlasnych silach siedze, a jutro musze (!!!) isc do pracy. no nic, pojde, moze dojde.
ale abstrahujac od tego wszystkiego.... brzystko mowiac, sie popierdolilo.
otoz dostalam maila od mojego szanownego uniwersytetu, ze zostalam posadzona o plagiat!! pierwszy kurwa raz od 3ch lat cokolwiek sie do mnie czepiaja, zawsze oceny A czy B+, wszystko ladnie pieknie same pochwaly... a tu nagle, z dupy, PLAGIAT. nie wiem jak w polsce, ale tutaj, jest to powazne oskarzenie. ze albo zerznelam za duzo, zerznelam nie podajac skad, albo skad, nie zgadza sie z tym, skad bylo to faktycznie, albo turnitin pojebalo i losowo padlo na mnie. nie wiem, nie rozumiem, jestem zalamana. bo jesli sie z tego nie wybronie (a nie bardzo mam jak, bo przeciez liczby nie klamia i pokaza mi czarno na bialym procent 'sciagnietej' pracy to co im powiem...) to albo kompletnie nie zalicza mi przedmiotu albo ostro pojada po ocenie... 'informal meeting' w tej sprawie mam dopiero we wtorek. umre do tego czasu. kilka razy.
nadomiar wspanialych wiesci kings college napisal mi, ze owszem przyjma mnie chetnie bla bla jesli oceny moje beda takie jak przewidywane, 2:1, czyli poki co spoko.... o ile mi ta sprawa plagiatu wszystkiego nie spierdoli.
ogolnie nie wiem. zalamanie. czarna rozpacz.
moze pora wracac do ojczyzny....
Monday, 6 June 2011
no dobra. skończyłam egzaminy. pracowałam jak dziki osioł w poprzednim tygodniu. a w weekend załatwiłam milion ważnych spraw. mianowicie, wspaniała siec telefonii komórkowej Three postanowiła nagle kasować mnie za smsy, które miały być nielimitowane (i były przez jakies 1,5 roku) tym samym rachunek wyjść miał jakies 77 funtów. obsmarowałam na twitterze, zadzwonili, anulowali nadwyżkę i gra. druga ważna sprawa - podatek. jakimś trafem za każdym razem, gdy zmieniam prace dają mi zły tax code, co za tym idzie płacę 1/3 pensji nie wiem komu nie wiem na co. porozmawiałam z przemiłym panem Rogerem (po uprzednim wysłuchiwaniu radosnej muzyczki dla oczekujących przez dobre 20min) i powiedział 'ooo taaak, pani to za dużo taxu płaci'.... oooo czyżby.
poza tym wieści dobroniedobre... warunkowo przyjmą mnie na Queen Mary Uni. warunkiem jest uzyskanie końcowej oceny co najmniej 2:2. ja póki co mam szansę na 1st, więc tym bardziej mam szansę na 2:2. tak więc teoretycznie jestem przyszłą studentką QMUL. :)
z King's College wieści takie, że po wypełnieniu biologicznochemicznego testu on-line (17/20) mam się stawić na interview w piątek o 3.30. wieść jest to śednio dobra, gdyż w piątek pracuję od 12-23. druga supervisorka jest ciężarna, więc ma przywileje, tak więc nie wiem czy uda mi się jakoś z tego wybrnąć. a jeśli się uda... to na takie interwju wypada się przygotować jakoś. a ja nie wiem jak... a także nie bardzo będę mieć czas, bo przecież przed piątkiem też pracuję czas cały. ogólnie dupa blada z tym wszystkim, to interwju ważne kurna jest. no i nie mam małej czarnej. a sama jestem duża. ani nawet garsonki nie mam...
no i poza tym wszystkim, jak to się w ogóle na takie interwju przygotowuje? pewnie będą pytali co wiem, co mnie interesuje, ja będę musiała okazać dziką pasję i ekstaze.... nosz kurwa. owszem, ciekawe to, ale nie szaleję. praca jak praca. ja z natury nie jestem osobą co to się ekscytuje nadmiernie. boję się strasznie boję. niby spoko jak się nie dostanę, mam QMUL, też dobra szkoła. ale King's.... damn. nie wiem. srampogaciach.
och and by the way: 8 dzien diety. yeah.
poza tym wieści dobroniedobre... warunkowo przyjmą mnie na Queen Mary Uni. warunkiem jest uzyskanie końcowej oceny co najmniej 2:2. ja póki co mam szansę na 1st, więc tym bardziej mam szansę na 2:2. tak więc teoretycznie jestem przyszłą studentką QMUL. :)
z King's College wieści takie, że po wypełnieniu biologicznochemicznego testu on-line (17/20) mam się stawić na interview w piątek o 3.30. wieść jest to śednio dobra, gdyż w piątek pracuję od 12-23. druga supervisorka jest ciężarna, więc ma przywileje, tak więc nie wiem czy uda mi się jakoś z tego wybrnąć. a jeśli się uda... to na takie interwju wypada się przygotować jakoś. a ja nie wiem jak... a także nie bardzo będę mieć czas, bo przecież przed piątkiem też pracuję czas cały. ogólnie dupa blada z tym wszystkim, to interwju ważne kurna jest. no i nie mam małej czarnej. a sama jestem duża. ani nawet garsonki nie mam...
no i poza tym wszystkim, jak to się w ogóle na takie interwju przygotowuje? pewnie będą pytali co wiem, co mnie interesuje, ja będę musiała okazać dziką pasję i ekstaze.... nosz kurwa. owszem, ciekawe to, ale nie szaleję. praca jak praca. ja z natury nie jestem osobą co to się ekscytuje nadmiernie. boję się strasznie boję. niby spoko jak się nie dostanę, mam QMUL, też dobra szkoła. ale King's.... damn. nie wiem. srampogaciach.
och and by the way: 8 dzien diety. yeah.
Etykiety:
diet,
płacz i lament,
uni
Saturday, 4 June 2011
Tuesday, 31 May 2011
no i po egzaminach. jak poszlo? nie wiem. fakt, ze nie przechodziłam stanu przedzawałowego na widok każdego kolejnego pytania zdaje się być pozytywnym znakiem, zwiastunem dobrej nowiny czy jakoś. w sensie, że raczej zdałam. na co, okaże się pewnie za miesiąc, ale póki co tym sobie głowy nie zaprzątam.
weekend miał być piękny, słoneczny, kwiatki, ptaszki, rybki w akwarium, szampan w parku itp a okazał się być ciągłym 'zanoszeniem się na deszcz' więc jakoś nieciekawie. w sobotę zatem wybraliśmy się na poszukiwanie kapelusza idealnego. portobello market, oxford street i high street kensington zaowocowały niczym. ja zaowocowałam miesiączką i tak oto cudownie ekstatycznie wrócliśmy do domu.
zmęczenie poegzaminacyjne tym samym zamieniło się w comiesięczny syndrom dnia pierwszego. ugh.
w niedzielę brick lane market, który również kapeluszem nie obrodził, mamy za to stolik i piękny stary rower, na którym boję się jeździć, bo to kolarzówa (jak to się właściwie nazywa poprawnie?) a po drugie jest stary. trza nareperowac nieco. dzięki stolikowi za to pozbyliśmy się wielkiego bezużytecznego klamota z ikei, który służył na/pod/obok i na krzesłach za komórkę/składzik/wieszak/suszarkę...najmniej za stół i wyglądał brzydko.
nasze mieszkanie w ogóle wymaga wiele pracy. niby nowe i w ogole split level sraty taty, ale kompletnie nie ma klimatu. dużo roboty i turecki dywan. i szezląg. marzę o szezlągu. a drogie to cholerstwo w każdym wydaniu. nowki i starocie liczą się w tysiącach. cóż, pewnie będzie stara sofa zamiast.
a poza tym nic nowego i nuda. idę dziś do pracy na 12godz jak nie więcej. stock count. a moja przewspaniała firma telefonowa zgłupiała i w okresie zaraz po przedłuzeniu abonamentu, jeszcze na mocy starego a przed nowym planem taryfowym, zaczęła mnie za wszystko kasować! tzn już skończyła, bo się nowy miesiąc zaczął i wszystko wygląda niepodejrzanie, ale za poprzedni mam do zaplaty £77, 57! olaboga. nigdy nie przekroczyłam 35... straszna dupa z tym, będzie się trzeba użerać. i od wczoraj jestem na diecie, proteinowej, jak 3/4 polski i pół reszty świata. och wish me luck.
stary stolik, stare krzesła i stara pani. jak już mówiłam, dużo roboty wymaga...

stary rower <3

a oto ciekawe miono jednego z współegzaminujących się wraz ze mną w piątek. tzn ten pierwszy na liście. hihi
weekend miał być piękny, słoneczny, kwiatki, ptaszki, rybki w akwarium, szampan w parku itp a okazał się być ciągłym 'zanoszeniem się na deszcz' więc jakoś nieciekawie. w sobotę zatem wybraliśmy się na poszukiwanie kapelusza idealnego. portobello market, oxford street i high street kensington zaowocowały niczym. ja zaowocowałam miesiączką i tak oto cudownie ekstatycznie wrócliśmy do domu.
zmęczenie poegzaminacyjne tym samym zamieniło się w comiesięczny syndrom dnia pierwszego. ugh.
w niedzielę brick lane market, który również kapeluszem nie obrodził, mamy za to stolik i piękny stary rower, na którym boję się jeździć, bo to kolarzówa (jak to się właściwie nazywa poprawnie?) a po drugie jest stary. trza nareperowac nieco. dzięki stolikowi za to pozbyliśmy się wielkiego bezużytecznego klamota z ikei, który służył na/pod/obok i na krzesłach za komórkę/składzik/wieszak/suszarkę...najmniej za stół i wyglądał brzydko.
nasze mieszkanie w ogóle wymaga wiele pracy. niby nowe i w ogole split level sraty taty, ale kompletnie nie ma klimatu. dużo roboty i turecki dywan. i szezląg. marzę o szezlągu. a drogie to cholerstwo w każdym wydaniu. nowki i starocie liczą się w tysiącach. cóż, pewnie będzie stara sofa zamiast.
a poza tym nic nowego i nuda. idę dziś do pracy na 12godz jak nie więcej. stock count. a moja przewspaniała firma telefonowa zgłupiała i w okresie zaraz po przedłuzeniu abonamentu, jeszcze na mocy starego a przed nowym planem taryfowym, zaczęła mnie za wszystko kasować! tzn już skończyła, bo się nowy miesiąc zaczął i wszystko wygląda niepodejrzanie, ale za poprzedni mam do zaplaty £77, 57! olaboga. nigdy nie przekroczyłam 35... straszna dupa z tym, będzie się trzeba użerać. i od wczoraj jestem na diecie, proteinowej, jak 3/4 polski i pół reszty świata. och wish me luck.
stary stolik, stare krzesła i stara pani. jak już mówiłam, dużo roboty wymaga...

stary rower <3

a oto ciekawe miono jednego z współegzaminujących się wraz ze mną w piątek. tzn ten pierwszy na liście. hihi

Wednesday, 25 May 2011
jutro egzamin.

proszę nie obruszać się na przekleństwo. obrazek wielce wymownym jest!
z tematow sześciu umiem, czy raczej rzec powinnam 'orientuję się' w jednym. egzamin o 15.30 więc mam jakies 26 godzin.
wstałam dzielnie z chłopcem o 6.30. wypiłam kawę i napisałam bibliografię do okropnego eseju, który był na dziś. skończyłam. 3546 słów, których nie maiałam czasu przejrzeć ponownie. 2 CV, listu motywacyjnego i 'reflective essay' też nie. ciekawe ile głupot, błędów, litrówek się tam znalazło... może podwyższą mi ocenę za wysoki poziom abstrakcji i nietrzymanie się kupy?
28 pozycji bibliografii zajęło mi dobrą godzinę. kupa roboty. bo wiadomo, czcionka, wielkości, odstępy a w tym wordzie to i tak zawsze coś się poprzestawia, poprzesuwa, przeinaczy. ale nic, poszło. wysłane, wydrukowane, wrzucone do dziurki. finito.
dziś dzień pod wezwaniem zawału, arytmii, niewydolności serca, raka, przeszczepów, alergii, azheimera, parkinsona i schizofreni.. więc ja mam sie o tym wszystkim w 26godzin nauczyć,a do tego zjeść coś, umyć się, pozmywać, porozmawiać z chłopcem, wyspać nieco i nie zwariować? niemożliwe.
i jeszcze lody mi przyniósł nietakie. waniliowe. co prawda haagen dazs, ale waniliowe?! takie bez niczego w środku? nic do pochrupania? aj. to będzie długi i nudny dzień. a mi się kompletnie nie chce. jest 12.46 a ja byłam w spożywczym, u optyka po nowe soczewki, bo stare z miesięcznych awansowały do czteromiesięcznych i już mnie zaczynały oczy szczypać, i nawet zdrzemnęłam się nieco. o, taki aktywny dzień mam!
śniadanko.

tak, tam jest napisane -6.75. tak, jestem praktycznie niewidoma.

nieszczęsne lody, które właśnie wchłaniam. a co. najwyżej nie pochrupię.

proszę nie obruszać się na przekleństwo. obrazek wielce wymownym jest!
z tematow sześciu umiem, czy raczej rzec powinnam 'orientuję się' w jednym. egzamin o 15.30 więc mam jakies 26 godzin.
wstałam dzielnie z chłopcem o 6.30. wypiłam kawę i napisałam bibliografię do okropnego eseju, który był na dziś. skończyłam. 3546 słów, których nie maiałam czasu przejrzeć ponownie. 2 CV, listu motywacyjnego i 'reflective essay' też nie. ciekawe ile głupot, błędów, litrówek się tam znalazło... może podwyższą mi ocenę za wysoki poziom abstrakcji i nietrzymanie się kupy?
28 pozycji bibliografii zajęło mi dobrą godzinę. kupa roboty. bo wiadomo, czcionka, wielkości, odstępy a w tym wordzie to i tak zawsze coś się poprzestawia, poprzesuwa, przeinaczy. ale nic, poszło. wysłane, wydrukowane, wrzucone do dziurki. finito.
dziś dzień pod wezwaniem zawału, arytmii, niewydolności serca, raka, przeszczepów, alergii, azheimera, parkinsona i schizofreni.. więc ja mam sie o tym wszystkim w 26godzin nauczyć,a do tego zjeść coś, umyć się, pozmywać, porozmawiać z chłopcem, wyspać nieco i nie zwariować? niemożliwe.
i jeszcze lody mi przyniósł nietakie. waniliowe. co prawda haagen dazs, ale waniliowe?! takie bez niczego w środku? nic do pochrupania? aj. to będzie długi i nudny dzień. a mi się kompletnie nie chce. jest 12.46 a ja byłam w spożywczym, u optyka po nowe soczewki, bo stare z miesięcznych awansowały do czteromiesięcznych i już mnie zaczynały oczy szczypać, i nawet zdrzemnęłam się nieco. o, taki aktywny dzień mam!
śniadanko.

tak, tam jest napisane -6.75. tak, jestem praktycznie niewidoma.

nieszczęsne lody, które właśnie wchłaniam. a co. najwyżej nie pochrupię.

Subscribe to:
Posts (Atom)