Ostatnie 3 tygodnie szkoly. Ostatnie strzepy motywacji ulecialy na prawie wiosennym wietrze albo utopily sie w promieniach slonca okolo pory lunchu, kiedy to przewaznie jestem w szkole lub w pracy. Nie przewaznie, zawsze.
Okropna prezentacja we wtorek zakonczyla sie srednim sukcesem. Praco grupowa nienawidze cie. Z drugiej strony, gdyby byla to praca indywidualna pewnie juz slalibyscie kondolencje chlopcu memu i tlumnie pielgrzymowali na moj grob. Grob tej, co wszystko wiedziala, ale wszystko zle.
Choc czesciej nie wiedziala nic. Moj kurs mnie troche przerasta.
Bywaja jednak pozytywne akcenty. Takie jak w poniedzialek (zaraz przed okropnym wtorkiem), kiedy to udalam sie na dlugo wyczekiwany koncert. Koncert pana, na ktorego poprzedni wystep w zacisznej knajpce na Camden nie udalo mi sie dostac, bo wyprzedane, bo nie wpuszczaja nikogo wiecej. Pan z Ameryki, wiec bylam w kropce. Nie wiedzialam czy wroci i kiedy.
WROCIL! Za niecale dwa miesiace... wrocil 12 marca do Cargo. I zagral, zaspiewal i chyba smierdzialy mu stopy. Chyba jemu. Byl jedyna osoba w zasiegu wzroku, ktora byla bez butow, wiec szanse sa spore.
Ale nie szkodzi. Byl dziwny i gruby i brzydki troche, ale pieknie gral i spiewal i bylo wspaniale.
I gdzies mialam okropna prezentacje z Drugs of Abuse, gdzie niewiadoma substancje zidentyfikowalismy jako ketamine, a byla Ibuprofenem. Nie dzkodzi.
Byl Damien, bylo pieknie. I jeszcze mi sie pieczatka nie do konca zmyla...
Najpiekniejsza piosenka w oryginale:
Najpiekniejsza piosenka ode mnie z ifona:
Showing posts with label uni. Show all posts
Showing posts with label uni. Show all posts
Monday, 27 February 2012
historia o mopie zakonczyla sie szczesliwie. kilka dni temu, nie wiem sama kiedy, swoja przeprostowana, sztywna osoba zaszczycil nas nowy piekny mop. nowiusienki. jego drewniany kij pieknie skrzy sie, niczym pan z twilight, w pierwszych promieniach wiosennego slonca, a jego blade welniane, lub inne sznurkowe loki wprawiaja mnie w zachwyt. choc tak na prawde, to nie lsni, bo matowy. jest to mop ideal. mop prototyp. stoprocent natural. pewnie ze dwa funty kosztowal w sklepie na przeciwko. mnie jednak jego obecnosc cieszy. bo wreszcie cos w tym domu ma tylko swoje wlosy! bez dodatku moich. bez obfitego dodatku.
poza tym jestem najnudniejsza osoba na swiecie. juz nie mam nawet na co narzekac, bo absolutnie nic sie nie zmienilo. mogloby, ale nie zmienilo, bo nieznosna ciezkosc bytu i bol finansowego nieistnienia sprowadzil mnie do punktu wyjscia. do londynu w sensie. miasta marzen wielu, miasta utrapienia dla mnie. a moglam szalenczo namnazac komorki w singapurze, badac wybuchy w nowej zelandii, handlowac dragami w kanadzie czy chocby nie robic nic w hiszpanskim santiago. ale nie.
bo nie stac mnie na rzucenie wszystkiego tutaj, nie stac mnie na wywiklanie sie z pomocy finansowej chlopca. z dorywczej pracy w przeuroczym sklepiku z ciuszkami dla nowonarodzonych i ich matul z opaslym przed lub poporodowym brzuszyskiem. nie mam pinionszka na zapas. nie mam kogo poprosic. zlozylam wiec podania dwa w miescie udreki, jedno w kolonii. nuda, ale chociaz inny kraj, inny jezyk, a i moze pracke na weekend bym gdzies dorwala. bo przeciez szprechac kiedys potrafilam, to pewnie sie przypomni. a nazwisko profesora schneidera budzi jeki i wywoluje omdlenia w kregach wielce i wysoko naukowych. u mnie sentyment. lubie brzydkie, twarde jezyki. dobry panie, pozwol zatem azebym na ziemii germanskiej na trzy miesiace w lecie wyladowala. cos dla odmiany. troche, troszeczke.
poza tym jestem tez najgorszym czlowiekiem na swiecie. nie odpisuje, nie oddzwaniam, nie odsylam. nie nie nie. nie-nic. czyli, ze jak ktos mu cos, to ja mu to samo tyko nie. z lenistwa. z braku checi zycia. z braku checi czegokolwiek. jestem chyba w fazie rozpieszczonej szczesnastolatki, ktorej jest za dobrze. w dupie sie poprzewracalo. bo wszystko jest dobrze i wszystko jest do dupy. nie dzieje sie nic godnego zauwazenia. moje zycie, dni, tygodnie, miesiace sa i den ty czne. albo moja slepota (-7) jest juz tak zaawansowana, ze nie pozwala mi odroznic czegos od czegos. jak mila jovovich w faces in the crowd. jak plakietka, ktora mialam na wojskowym plecaku 'kostce', kiedy bylam super hiper elo punkometlogrungem. 'kazdy inny, wszyscy rowni'. i nie wiem jak zaradzic. riki tiki narkotyki. i wodka. czekam na gosci. przyjezdzaj ludu mnie rozweselac.
PS. chlopiec mowi mi, ze mam zalozyc bloga. upsik. nie wiem jak wywiklac sie i z tego.
poza tym jestem najnudniejsza osoba na swiecie. juz nie mam nawet na co narzekac, bo absolutnie nic sie nie zmienilo. mogloby, ale nie zmienilo, bo nieznosna ciezkosc bytu i bol finansowego nieistnienia sprowadzil mnie do punktu wyjscia. do londynu w sensie. miasta marzen wielu, miasta utrapienia dla mnie. a moglam szalenczo namnazac komorki w singapurze, badac wybuchy w nowej zelandii, handlowac dragami w kanadzie czy chocby nie robic nic w hiszpanskim santiago. ale nie.
bo nie stac mnie na rzucenie wszystkiego tutaj, nie stac mnie na wywiklanie sie z pomocy finansowej chlopca. z dorywczej pracy w przeuroczym sklepiku z ciuszkami dla nowonarodzonych i ich matul z opaslym przed lub poporodowym brzuszyskiem. nie mam pinionszka na zapas. nie mam kogo poprosic. zlozylam wiec podania dwa w miescie udreki, jedno w kolonii. nuda, ale chociaz inny kraj, inny jezyk, a i moze pracke na weekend bym gdzies dorwala. bo przeciez szprechac kiedys potrafilam, to pewnie sie przypomni. a nazwisko profesora schneidera budzi jeki i wywoluje omdlenia w kregach wielce i wysoko naukowych. u mnie sentyment. lubie brzydkie, twarde jezyki. dobry panie, pozwol zatem azebym na ziemii germanskiej na trzy miesiace w lecie wyladowala. cos dla odmiany. troche, troszeczke.
poza tym jestem tez najgorszym czlowiekiem na swiecie. nie odpisuje, nie oddzwaniam, nie odsylam. nie nie nie. nie-nic. czyli, ze jak ktos mu cos, to ja mu to samo tyko nie. z lenistwa. z braku checi zycia. z braku checi czegokolwiek. jestem chyba w fazie rozpieszczonej szczesnastolatki, ktorej jest za dobrze. w dupie sie poprzewracalo. bo wszystko jest dobrze i wszystko jest do dupy. nie dzieje sie nic godnego zauwazenia. moje zycie, dni, tygodnie, miesiace sa i den ty czne. albo moja slepota (-7) jest juz tak zaawansowana, ze nie pozwala mi odroznic czegos od czegos. jak mila jovovich w faces in the crowd. jak plakietka, ktora mialam na wojskowym plecaku 'kostce', kiedy bylam super hiper elo punkometlogrungem. 'kazdy inny, wszyscy rowni'. i nie wiem jak zaradzic. riki tiki narkotyki. i wodka. czekam na gosci. przyjezdzaj ludu mnie rozweselac.
PS. chlopiec mowi mi, ze mam zalozyc bloga. upsik. nie wiem jak wywiklac sie i z tego.
Friday, 30 December 2011
No dobra... 2011 nie byl az taki straszny. Dostalam w nim cudownego chlopca i jeden z najlepszych uni w kraju. A teraz siedzie i gledze i obu nie doceniam... narzekam na chlopca, narzekam na uni. A fe. Czas zacisnac zebiszcza i uczyc sie i kochac i byc szczesliwa. To chyba dwie najlepsze rzeczy jakie mi sie w zyciu przytrafily. Obie przypadkowo <3
I zastanawiam sie rowniez... czy powinnam moze pisac po angielsku? Tzn. w obu wersjach. Bo calkiem jezyka w mowie i pismie zapomne przez te swieta i sesje...

I zastanawiam sie rowniez... czy powinnam moze pisac po angielsku? Tzn. w obu wersjach. Bo calkiem jezyka w mowie i pismie zapomne przez te swieta i sesje...
Thursday, 29 December 2011
"A long December and there's reason to believe maybe this year will be better than the last..."
Nigdy nie robilam podsumowan roku i cos czuje, ze to tez mi nie wyjdzie. Wlasciwie nawet nie wiem dlaczego to robie. Pewnie dlatego, ze mam cala mase nauki, ktorej boje sie jak ognia (czy wlasciwie wody, bo ja sie bardziej wody niz ognia boje..).
Ten rok byl jakis dziwny, nieciekawy, nie wydarzylo sie nic, co poruszyloby ma zimna i zgorzkniala dusze prawdziwego polaka na tyle, zebym o tym pamietala. Dlatego tez wyjelam kalendarz.. zeby pomoc sobie nieco, przywolac 'wspomnienia', ktorych jakos brak.. A w kalendarzu niewiele ponad moje godziny pracy i kiedy okres dostalam. No ale nic... moze cos wyrzezbie.
Styczen: Rozpoczal sie Sylwestrem w pracy, beznadziejnie. Ani ludzie pijani, ani napiwki wysokie, ani nawet po nie bylo zadnej imprezy ze staffem, na co troche liczylam... Dupa. Poszlam spac chyba o 2giej. Wyprowadzilam sie z okolic Richmond z powrotem do East London, bo przyjechal dobry kolega, ktory tu prace zaczynal, zamieszkalismy razem w mieszkaniu, na ktore zadnego z nas nie bylo stac. Zwlaszcza, ze 3dni po owym pracowym Sylwestrze rzucilam prace. Jest sesja. Oh well...
Luty: Szukam sobie pracki, nanana, znalazlam w prywatnym sushi, blisko z domu, nienajgorsza placa, nienajdluzsze godziny, spoczko. Kolega obwiescil, ze przeprowadza sie na drugi koniec swiata.. cos mnie w mej nieczulej duszy zakulo, wyszlismy pare razy wiecej niz zwykle, buzi buzi, jestem z chlopcem prawie rok <3 W pracy spedzam wiecej czasu niz w szkole, w ktorej prawie w ogole nie bywam.
Marzec: Szkola/Praca/Szkola/Praca... jest pieknie z chlopcem.
Kwiecien: Szkola/Praca/Szkola/Praca... Duzo pijemy, chodzimy po restauracjach, ogladamy filmy. Wielkanoc spedzamy jakos nijako u znajomych. Jest jajko i polska telewizja. Chlopiec wprowadza sie :)
Maj: Jest cieplo, jest sesja, a ja wciaz spedzam 89% czasu w pracy. Poszlo jak poszlo... slabizna. Chyba skladam aplikacje na MSc. Dwie tylko... Queen Mary, bo przypuszczalam, ze sie dostane i KCL, troche z glupoty, nie przeszlo mi przez mysl, ze mialabym sie dostac.
Czerwiec: Praca. W weekendy Notting Hill, Brick Lane, Regent's Park... duzo alkoholu i drogich taksowek z i na drugi koniec miasta. Chlopiec ma gest ;) Mam rozmowe 'kwalifikacyjna' w KCL. Mowia "do zobaczenia we wrzesniu", nie wierze. Dorabiam sie iPhone w ramach przedluzenia kontraktu <3
Lipiec: Duzo pracy, chorobsko, moje urodziny. Nic ciekawego, nikogo nie ma, albo pracuja.. poszlismy w 4os do Bavaria House. Piwo w hektolitrowych kuflach i klimat wiejskiego wesela. Wciaz czekam na zalegly prezent.. Praca mnie wnerwia i meczy, wiec jak rzucam i jade do Polski na kilka dni w poszukiwaniu slonca i odpoczynku. Leje i zimno. Wracam zla. Praca dzwoni, ze mnie potrzebuje, czy nie chce wrocic. Rzucam palenie.
Sierpien: Rzucam tez picie. Zapisuje sie na silownie za ciezkie pieniadze, ktore musze placic co miesiac. Chodze 5x tyg po przynajmniej godzine. Efektow brak. Jest za to koncert Morrisseya i London Riots. Dowiaduje sie tez, ze nie mam raka ani hiva ani nic, w ramach testow przeduniwerkowych.
Wrzesien: Rozpoczynam diete typu "chcialabym miec anoreksje, moze sobie zrobie", rozpoczynam szkole, trace za to okres. Nie jestem w ciazy, ale w wielkim stresie. Szkola po milion godzin tygodniowo i praca zaraz po. Wciaz nie pije i nie pale i chodze na pake jak skretyniala. Efektow brak. Wyprowadza sie kolega z Polski, wprowadza Hiszpan z pracy. Rzucam prace. Tym razem for good.
Pazdziernik: Jest uni, nie ma okresu i council tax do mnie pisze, ze chce ode mnie ponad tysiac funtow. Stresik wciaz. Wciaz za duzo silowni, za malo efektow.
Listopad: Konferencja Forensic Science Society w Oxfordzie, kilka testow w uni, pierwsza (i jedyna) lekcja jogi. Bylo spoko, dawalam rady, ale wiecej nie poszlam, bo nie mialam kiedy. Jade do Polski na 60te urodziny mamy. Wracam niedouczona, zla i chora.
Grudzien: Wyprowadza sie Hiszpan, ktory okazal sie byc ostatnim chamem. Wprowadza sie urocza parka niemieckich praktykantow. Kupuja mi kalendarz adwentowy, pieka ciastka, mamy tez choinke i napis "Merry Christmas" na oknie. Uroczo. Chora przez 3tyg, nie chodze na pake, ucze sie malo, choc powinnam bardzo obficie. Jem co popadnie, puchne w oczach, chodze zla, marudze, reaktywuje wszelkie formy zycia internetowego. Swieta w domu jakies bez klimatu, wracam tym razem nie chora, ale zla jak zwykle. I smutna, cos mnie trapi, dziwnie sie boje. Stany lekowe czy cos.. Zaczynam tez pic powoli.. z klasa i z chlopcem i z Niemcami.
Zostalo 2,5 dni z tego Grudnia. Planow noworocznych cala masa... glownie te o chudosci i nauce. Mam nadzieje, ze w ogole zdam, bo poki co jest srednio... moja wiedza sie zmniejsza z kazda chwila. Ulatuje niczym przez dziurke piasek ciurkiem z Grzesiowego worka.. chyba juz stara jestem, juz mi nie idzie nauka. Nic mi kurwa nie idzie.
Dziekuje Panstwu, bylo slabo.
Nigdy nie robilam podsumowan roku i cos czuje, ze to tez mi nie wyjdzie. Wlasciwie nawet nie wiem dlaczego to robie. Pewnie dlatego, ze mam cala mase nauki, ktorej boje sie jak ognia (czy wlasciwie wody, bo ja sie bardziej wody niz ognia boje..).
Ten rok byl jakis dziwny, nieciekawy, nie wydarzylo sie nic, co poruszyloby ma zimna i zgorzkniala dusze prawdziwego polaka na tyle, zebym o tym pamietala. Dlatego tez wyjelam kalendarz.. zeby pomoc sobie nieco, przywolac 'wspomnienia', ktorych jakos brak.. A w kalendarzu niewiele ponad moje godziny pracy i kiedy okres dostalam. No ale nic... moze cos wyrzezbie.
Styczen: Rozpoczal sie Sylwestrem w pracy, beznadziejnie. Ani ludzie pijani, ani napiwki wysokie, ani nawet po nie bylo zadnej imprezy ze staffem, na co troche liczylam... Dupa. Poszlam spac chyba o 2giej. Wyprowadzilam sie z okolic Richmond z powrotem do East London, bo przyjechal dobry kolega, ktory tu prace zaczynal, zamieszkalismy razem w mieszkaniu, na ktore zadnego z nas nie bylo stac. Zwlaszcza, ze 3dni po owym pracowym Sylwestrze rzucilam prace. Jest sesja. Oh well...
Luty: Szukam sobie pracki, nanana, znalazlam w prywatnym sushi, blisko z domu, nienajgorsza placa, nienajdluzsze godziny, spoczko. Kolega obwiescil, ze przeprowadza sie na drugi koniec swiata.. cos mnie w mej nieczulej duszy zakulo, wyszlismy pare razy wiecej niz zwykle, buzi buzi, jestem z chlopcem prawie rok <3 W pracy spedzam wiecej czasu niz w szkole, w ktorej prawie w ogole nie bywam.
Marzec: Szkola/Praca/Szkola/Praca... jest pieknie z chlopcem.
Kwiecien: Szkola/Praca/Szkola/Praca... Duzo pijemy, chodzimy po restauracjach, ogladamy filmy. Wielkanoc spedzamy jakos nijako u znajomych. Jest jajko i polska telewizja. Chlopiec wprowadza sie :)
Maj: Jest cieplo, jest sesja, a ja wciaz spedzam 89% czasu w pracy. Poszlo jak poszlo... slabizna. Chyba skladam aplikacje na MSc. Dwie tylko... Queen Mary, bo przypuszczalam, ze sie dostane i KCL, troche z glupoty, nie przeszlo mi przez mysl, ze mialabym sie dostac.
Czerwiec: Praca. W weekendy Notting Hill, Brick Lane, Regent's Park... duzo alkoholu i drogich taksowek z i na drugi koniec miasta. Chlopiec ma gest ;) Mam rozmowe 'kwalifikacyjna' w KCL. Mowia "do zobaczenia we wrzesniu", nie wierze. Dorabiam sie iPhone w ramach przedluzenia kontraktu <3
Lipiec: Duzo pracy, chorobsko, moje urodziny. Nic ciekawego, nikogo nie ma, albo pracuja.. poszlismy w 4os do Bavaria House. Piwo w hektolitrowych kuflach i klimat wiejskiego wesela. Wciaz czekam na zalegly prezent.. Praca mnie wnerwia i meczy, wiec jak rzucam i jade do Polski na kilka dni w poszukiwaniu slonca i odpoczynku. Leje i zimno. Wracam zla. Praca dzwoni, ze mnie potrzebuje, czy nie chce wrocic. Rzucam palenie.
Sierpien: Rzucam tez picie. Zapisuje sie na silownie za ciezkie pieniadze, ktore musze placic co miesiac. Chodze 5x tyg po przynajmniej godzine. Efektow brak. Jest za to koncert Morrisseya i London Riots. Dowiaduje sie tez, ze nie mam raka ani hiva ani nic, w ramach testow przeduniwerkowych.
Wrzesien: Rozpoczynam diete typu "chcialabym miec anoreksje, moze sobie zrobie", rozpoczynam szkole, trace za to okres. Nie jestem w ciazy, ale w wielkim stresie. Szkola po milion godzin tygodniowo i praca zaraz po. Wciaz nie pije i nie pale i chodze na pake jak skretyniala. Efektow brak. Wyprowadza sie kolega z Polski, wprowadza Hiszpan z pracy. Rzucam prace. Tym razem for good.
Pazdziernik: Jest uni, nie ma okresu i council tax do mnie pisze, ze chce ode mnie ponad tysiac funtow. Stresik wciaz. Wciaz za duzo silowni, za malo efektow.
Listopad: Konferencja Forensic Science Society w Oxfordzie, kilka testow w uni, pierwsza (i jedyna) lekcja jogi. Bylo spoko, dawalam rady, ale wiecej nie poszlam, bo nie mialam kiedy. Jade do Polski na 60te urodziny mamy. Wracam niedouczona, zla i chora.
Grudzien: Wyprowadza sie Hiszpan, ktory okazal sie byc ostatnim chamem. Wprowadza sie urocza parka niemieckich praktykantow. Kupuja mi kalendarz adwentowy, pieka ciastka, mamy tez choinke i napis "Merry Christmas" na oknie. Uroczo. Chora przez 3tyg, nie chodze na pake, ucze sie malo, choc powinnam bardzo obficie. Jem co popadnie, puchne w oczach, chodze zla, marudze, reaktywuje wszelkie formy zycia internetowego. Swieta w domu jakies bez klimatu, wracam tym razem nie chora, ale zla jak zwykle. I smutna, cos mnie trapi, dziwnie sie boje. Stany lekowe czy cos.. Zaczynam tez pic powoli.. z klasa i z chlopcem i z Niemcami.
Zostalo 2,5 dni z tego Grudnia. Planow noworocznych cala masa... glownie te o chudosci i nauce. Mam nadzieje, ze w ogole zdam, bo poki co jest srednio... moja wiedza sie zmniejsza z kazda chwila. Ulatuje niczym przez dziurke piasek ciurkiem z Grzesiowego worka.. chyba juz stara jestem, juz mi nie idzie nauka. Nic mi kurwa nie idzie.
Dziekuje Panstwu, bylo slabo.
Monday, 19 December 2011
jestem człowiekiem porażką. tak powinien zaczynać się każdy mój post, tak powinnam mieć na drugie, tak powinnam wypełniać zadziorne plakietki typu "hi, my name is..".
mam 25 lat. na karku 2 podstawówki, 2 gimnazja, 2 licea, 4 uniwersytety. niedokończona weterynaria, BSc i MSc w trakcie.
pracę w angielskich pubach, francuskiej restauracji i sushi take-awayu. doświadczenie zawodowe/internship/wolontariat - brak. zainteresowanie studiami i determinacja - znikome. widoki na egzaminy - marne.
mam za to całą kupę rachunków w moim imieniu, direct debity na telefon, internet, siłownie, ubezpieczenie.. ostatnio też dostałam kartę kredytową, z której póki co nie zamierzam korzystać. choć pewnie rzeczywistość zweryfikuje, i jeśli nie znajdę szybko jakiejś dorywczej pracki (na którą nie pozwala mi szkoła za bardzo..) to będę musiała zadłużyć się w kochanym lloyds tsb na wieki wieków amen. nie mam serca wyciągać więcej od rodziców. i tak już dali mi więcej niż mogli.
mam egzaminy na karku też. mam rachunki, szukanie nowych współlokatorów, ogarnianie syfu po poprzednich.. chcę lekkiego życia człowieka głupiego. ignoranta, któremu wszystko jedno. buca bez ambicji, który jest szczęsliwy z posady ciecia, ćwiartki za pazuchą i dodatku na dzieci.
a jak juz mam być dorosła i odpowiedzialna i z papierami i lepszym credit score to niechże to będzie po studiach. kiedy będę mieć pracę. bo godzenie wszystkiego innego z koncentracją na szkole troszkę mi się nie układa. dochodzą też marzenia o byciu piękną i utalentowaną. niespełnione pasje rysunkowopisarskośpiewackoaktorskie. pogoń za chudością i naprzemienne opychanie się dietetycznym ciastem.
jestem zaprzeczeniem wszystkiego, czym chciałabym być. nie mam też siły, by się zaprzeć i obrócić niczym kot ogonem. jęczę i ględzę i marzę o lepszych czasach. lekkich czasach. nowym jorku, berlinie, mediolanie. o mieszkaniu na islandii. o mądrych, inspirujących znajomych, wieczorach z książką i filmem i kominkiem.
zamiast tego marnuję czas na portalach społecznościowych i podglądaniu życia tych, którym bardziej lub mniej zazdroszczę.
jestem człowiekiem porażką.
mam 25 lat. na karku 2 podstawówki, 2 gimnazja, 2 licea, 4 uniwersytety. niedokończona weterynaria, BSc i MSc w trakcie.
pracę w angielskich pubach, francuskiej restauracji i sushi take-awayu. doświadczenie zawodowe/internship/wolontariat - brak. zainteresowanie studiami i determinacja - znikome. widoki na egzaminy - marne.
mam za to całą kupę rachunków w moim imieniu, direct debity na telefon, internet, siłownie, ubezpieczenie.. ostatnio też dostałam kartę kredytową, z której póki co nie zamierzam korzystać. choć pewnie rzeczywistość zweryfikuje, i jeśli nie znajdę szybko jakiejś dorywczej pracki (na którą nie pozwala mi szkoła za bardzo..) to będę musiała zadłużyć się w kochanym lloyds tsb na wieki wieków amen. nie mam serca wyciągać więcej od rodziców. i tak już dali mi więcej niż mogli.
mam egzaminy na karku też. mam rachunki, szukanie nowych współlokatorów, ogarnianie syfu po poprzednich.. chcę lekkiego życia człowieka głupiego. ignoranta, któremu wszystko jedno. buca bez ambicji, który jest szczęsliwy z posady ciecia, ćwiartki za pazuchą i dodatku na dzieci.
a jak juz mam być dorosła i odpowiedzialna i z papierami i lepszym credit score to niechże to będzie po studiach. kiedy będę mieć pracę. bo godzenie wszystkiego innego z koncentracją na szkole troszkę mi się nie układa. dochodzą też marzenia o byciu piękną i utalentowaną. niespełnione pasje rysunkowopisarskośpiewackoaktorskie. pogoń za chudością i naprzemienne opychanie się dietetycznym ciastem.
jestem zaprzeczeniem wszystkiego, czym chciałabym być. nie mam też siły, by się zaprzeć i obrócić niczym kot ogonem. jęczę i ględzę i marzę o lepszych czasach. lekkich czasach. nowym jorku, berlinie, mediolanie. o mieszkaniu na islandii. o mądrych, inspirujących znajomych, wieczorach z książką i filmem i kominkiem.
zamiast tego marnuję czas na portalach społecznościowych i podglądaniu życia tych, którym bardziej lub mniej zazdroszczę.
jestem człowiekiem porażką.
Sunday, 18 December 2011
Już już piszę już się poprawiam!
Swoją drogą, to noszę się z myślą o napisaniu czegos od miesięcy... a na pewno tygodni. Na pewno od poprzedniego razu w Polsce. Ale ze mną to już tak jest. Myślę sobie, że dobrze byłoby coś zrobić.. i tak myślę jak i kiedy i co będzie przed i po i tak trwam i tkwię w tym zamyśleniu, aż ostatecznie nie zrobię nic, mija moment, chęć i możliwość i zostaję znów niepłodna z moim nudnym ajfonem, którym nie kręcę szałowych filmików, nie jestem gwiazdą instagramu i twittera, fejsbuka używam do kontaktów z klasą, a i nawet muzyki nie słucham... bo mnie nic nie wzrusza. (Tu apel: ludu boży, poratuj dobrą nutą).
Jako postanowienie noworoczne.. abo pre-noworoczne, taki trial w sensie jakby czy coś, postanowiłam, że będę pisać tak jakoś raz w tygodniu. Kiedyś miałam o czym, to i teraz powinnam. No i języka w gębie i pod palcem zapomnieć nie należy.
Cóż nowego od ostatniego razu. A nie wiem.. wydaje mi się, że nic. Bo przecież moje życie jest nudne, smutne, a ja wiecznie niezadowolona, otyła i leniwa.
Jestem w domu. Dziś przyleciałam. Jest mokry brudny śniegodeszcz i ciemno i zimno.
Miałam cudowny humor świąteczny dopóki nie wylądowałam. Tak już działa na mnie Polska od kiedy nie wracam do 'domu', tylko nowego miejsca zamieszkania rodziców. Od kiedy nie mam samochodu, niemożliwym jest wyrwać się stąd i zobaczyć znajomych. Siedzę więc i ględzę jak zwykle.
I właśnie dowiedziałam się, że dostałam B z prezentacji. Dwie osoby, których oceny znam maja B+ i A+. Pierwszy raz jestem najgorsza. Wiem, że przekrój niewielki, że pewnie komuś poszło gorzej... ale nie. Nie podoba mi się to. Idę się uczyć.
Nie od parady chyba KCL to jedna z lepszych uczelni w UK. Co prawda wciąż przy minimalnym wysiłku idzie mi ok, ale tu musi iść super. Nie po to robie te studia, żeby sie przez nie ledwo przebić.
Ide sie uczyc o high performance liquid chromatography albo coś. Cokolwiek. Muszę...
Swoją drogą, to noszę się z myślą o napisaniu czegos od miesięcy... a na pewno tygodni. Na pewno od poprzedniego razu w Polsce. Ale ze mną to już tak jest. Myślę sobie, że dobrze byłoby coś zrobić.. i tak myślę jak i kiedy i co będzie przed i po i tak trwam i tkwię w tym zamyśleniu, aż ostatecznie nie zrobię nic, mija moment, chęć i możliwość i zostaję znów niepłodna z moim nudnym ajfonem, którym nie kręcę szałowych filmików, nie jestem gwiazdą instagramu i twittera, fejsbuka używam do kontaktów z klasą, a i nawet muzyki nie słucham... bo mnie nic nie wzrusza. (Tu apel: ludu boży, poratuj dobrą nutą).
Jako postanowienie noworoczne.. abo pre-noworoczne, taki trial w sensie jakby czy coś, postanowiłam, że będę pisać tak jakoś raz w tygodniu. Kiedyś miałam o czym, to i teraz powinnam. No i języka w gębie i pod palcem zapomnieć nie należy.
Cóż nowego od ostatniego razu. A nie wiem.. wydaje mi się, że nic. Bo przecież moje życie jest nudne, smutne, a ja wiecznie niezadowolona, otyła i leniwa.
Jestem w domu. Dziś przyleciałam. Jest mokry brudny śniegodeszcz i ciemno i zimno.
Miałam cudowny humor świąteczny dopóki nie wylądowałam. Tak już działa na mnie Polska od kiedy nie wracam do 'domu', tylko nowego miejsca zamieszkania rodziców. Od kiedy nie mam samochodu, niemożliwym jest wyrwać się stąd i zobaczyć znajomych. Siedzę więc i ględzę jak zwykle.
I właśnie dowiedziałam się, że dostałam B z prezentacji. Dwie osoby, których oceny znam maja B+ i A+. Pierwszy raz jestem najgorsza. Wiem, że przekrój niewielki, że pewnie komuś poszło gorzej... ale nie. Nie podoba mi się to. Idę się uczyć.
Nie od parady chyba KCL to jedna z lepszych uczelni w UK. Co prawda wciąż przy minimalnym wysiłku idzie mi ok, ale tu musi iść super. Nie po to robie te studia, żeby sie przez nie ledwo przebić.
Ide sie uczyc o high performance liquid chromatography albo coś. Cokolwiek. Muszę...
Etykiety:
home,
płacz i lament,
uni
Tuesday, 13 September 2011
dobrze więc, napiszę. tylko nie bardzo wiem co i o czym.
o tym, że w piątek po raz kolejny będę bezrobotna, kolejny raz odchodząc z tej samej pracy, lecz może nie na długo, bo zaproponowano mi ćwierć lub też dwie ósme czy cztery szesnaste etatu, które to miałoby się rozpocząć nie wiem kiedy, więc pocieszę się bezrobotnością przez pewnie tydzień jakiś.
pocieszę i pomartwię. pomartwię, bo coś mi się srodze wydaje, że jednak te studia nie będą takie piękne i gładkie jak undergraduate. semestr rzekomo 12miesięczny, ale chyba tylko od września do maja. zajęcia codziennie od 9 do 17 lub 18, z okazjonalnie wolną środą. kupa materiału do nadrobienia, z racji, że chemicznobiologicznych przedmiotów nie miałam zbyt wielu, a w stopniu zadowalającym ostatni raz były one nauczane na olsztyńskiej weterynarii, lat temu 4 prawie. i jeszcze większa kupa materiału nowego do ogarnięcia, wymyślenie i przeprowadzenie projektu, napisanie o nim opasłych tomów pracy zaliczeniowej i niemiłosierna frustra wynikająca z braku dochodów. no bo przecież z tego całego uczęszczania i przyswajania nie starczy mi czasu i siły i intelektu na podejmowanie kolejnej odmóżdżającej pracy w branży restauratorskiej z chinczykami, algieryjczykami, brazylijczykami i przedstawicielami innych nacji wątpliwie mówiących w jakimkolwiek innym języku niźli ich ojczysty.
tak więc bezrobocie, frustra, bieda i kochane pieniążki przyślijcie rodzice. i bojfrendzie. i wszyscy święci. bo w londynie tanio nie jest.
a póki co pomykam codziennie (z wyłączeniem niedziel i świąt państwowych) na siłownię/siłkę/pake, a efektów jak nie było tak nie ma. może nieco smuklejsza talia, może nieco. bardzo nieco. jeszcze bardziej może.
a oto dowód: ja i siłkowy kącik pindrzenia.

poza tym stara bida. nie piję, nie palę, mam chłopca, jaram się azjatyckimi kosmetykami i serialami i nie robię nic z długiej listy rzeczy, które robić powinnam. głownie nie przeglądam książek ze szkoły sugerowanych na lato jako catch up. robię za to dużo niepotrzebnych i nieładnych zdjęć na instagramie. tjaaa.... ja mam 25lat. i siano we łbie.
zostawiam zatem 'szanowny państwo' (cyt. Kononowicz Krzysztof) z wizualizacją:
moja praca o poranku.

moje śniadanie. jeszcze bardziej o poranku.

psia torba z etsy. najpiękniejsza <3

koci suwenir z japonii. nielubiekotów.

mój chłopiec i jego ręka. z wieczora.
tadaaam!
EDIT: tak się również zastanawiam, czy by może nie popisać sobie po angielsku czasem.... bo mowić umiem już ledwie (od tych wszystkich chińczykow i brazylijców) a pisze tylko eseje... anglojęzyczne blogi zazwyczaj umierały mi przy około piątej notce. yay or nay?
o tym, że w piątek po raz kolejny będę bezrobotna, kolejny raz odchodząc z tej samej pracy, lecz może nie na długo, bo zaproponowano mi ćwierć lub też dwie ósme czy cztery szesnaste etatu, które to miałoby się rozpocząć nie wiem kiedy, więc pocieszę się bezrobotnością przez pewnie tydzień jakiś.
pocieszę i pomartwię. pomartwię, bo coś mi się srodze wydaje, że jednak te studia nie będą takie piękne i gładkie jak undergraduate. semestr rzekomo 12miesięczny, ale chyba tylko od września do maja. zajęcia codziennie od 9 do 17 lub 18, z okazjonalnie wolną środą. kupa materiału do nadrobienia, z racji, że chemicznobiologicznych przedmiotów nie miałam zbyt wielu, a w stopniu zadowalającym ostatni raz były one nauczane na olsztyńskiej weterynarii, lat temu 4 prawie. i jeszcze większa kupa materiału nowego do ogarnięcia, wymyślenie i przeprowadzenie projektu, napisanie o nim opasłych tomów pracy zaliczeniowej i niemiłosierna frustra wynikająca z braku dochodów. no bo przecież z tego całego uczęszczania i przyswajania nie starczy mi czasu i siły i intelektu na podejmowanie kolejnej odmóżdżającej pracy w branży restauratorskiej z chinczykami, algieryjczykami, brazylijczykami i przedstawicielami innych nacji wątpliwie mówiących w jakimkolwiek innym języku niźli ich ojczysty.
tak więc bezrobocie, frustra, bieda i kochane pieniążki przyślijcie rodzice. i bojfrendzie. i wszyscy święci. bo w londynie tanio nie jest.
a póki co pomykam codziennie (z wyłączeniem niedziel i świąt państwowych) na siłownię/siłkę/pake, a efektów jak nie było tak nie ma. może nieco smuklejsza talia, może nieco. bardzo nieco. jeszcze bardziej może.
a oto dowód: ja i siłkowy kącik pindrzenia.

poza tym stara bida. nie piję, nie palę, mam chłopca, jaram się azjatyckimi kosmetykami i serialami i nie robię nic z długiej listy rzeczy, które robić powinnam. głownie nie przeglądam książek ze szkoły sugerowanych na lato jako catch up. robię za to dużo niepotrzebnych i nieładnych zdjęć na instagramie. tjaaa.... ja mam 25lat. i siano we łbie.
zostawiam zatem 'szanowny państwo' (cyt. Kononowicz Krzysztof) z wizualizacją:

moja praca o poranku.

moje śniadanie. jeszcze bardziej o poranku.

psia torba z etsy. najpiękniejsza <3

koci suwenir z japonii. nielubiekotów.

mój chłopiec i jego ręka. z wieczora.
tadaaam!
EDIT: tak się również zastanawiam, czy by może nie popisać sobie po angielsku czasem.... bo mowić umiem już ledwie (od tych wszystkich chińczykow i brazylijców) a pisze tylko eseje... anglojęzyczne blogi zazwyczaj umierały mi przy około piątej notce. yay or nay?
Monday, 27 June 2011
to był dobry weekend.
pierwszy raz od chyba pięciu tygodni porobiliśmy COŚ. w sumie nic spektakularnego i wielce rozwijającego, ale nie było to oglądanie seriali na sofie z browarem w ręku.
w piątek spotkałam się z koleżanką nie widzianą chyba od marca. straszne. zwykłyśmy byćniemal nierozłączne, mimo iż owa koleżanka zamężna. a potem przyszła praca, sesja, chłopiec i koleżanka się zagubiła. ale już już ok ok. zanim wróciłam do domu moi chłopcy byli już w stanie wysokiego upojenia wódką żołądkową gorzką, przez mamę kolegi w poprzedni weekend przywiezioną. bo kolega dostał się na mastersa. co prawda dopiero na rok następny, bo tak jak ja jest leniem i wysłał za późno aplikacje.. z tym, że mi się udało, a jemu mniej. no ale powód na żołądkową zawsze godzien. ja tym czasem załapałam wkurw, bo nie lubię być trzeźwą wśród bełkoczących. wyszliśmy na miasto i trochę mi przeszło. a potem już tylko włamanie do zamknietego parku, picie i tańce, wirtualna jazda na rowerze zawieszonym na płocie i tany tany w jakiejś knajpie. w drodze powrotnej zjadłam niemal całą paczkę Cadbury chocolate fingers. grubas.
w sobotę podobnie, z tym, że jakiś didżej. mr scruff czy coś, nie wiem, nie znam się, ale dużo ludzi mówiło łał, a jeszcze więcej czekało przed klubem na wpuszczenie. one out one in. my out kolo 3ciej, to pięciu szczęśliwców może weszło. brawo za wytrwałość. a wczoraj park park słoneczko, bread sticks z hummusem i pear cider. yum. szczęście.
dziś +9686 ton na wadze, depresja, dalej gorąco i czas powrócic do diety. i pracy, którą zamierzam za jakieś 2tygodnie porzucić.
i wciąż brak wieści o moim plagiacie...


pierwszy raz od chyba pięciu tygodni porobiliśmy COŚ. w sumie nic spektakularnego i wielce rozwijającego, ale nie było to oglądanie seriali na sofie z browarem w ręku.
w piątek spotkałam się z koleżanką nie widzianą chyba od marca. straszne. zwykłyśmy byćniemal nierozłączne, mimo iż owa koleżanka zamężna. a potem przyszła praca, sesja, chłopiec i koleżanka się zagubiła. ale już już ok ok. zanim wróciłam do domu moi chłopcy byli już w stanie wysokiego upojenia wódką żołądkową gorzką, przez mamę kolegi w poprzedni weekend przywiezioną. bo kolega dostał się na mastersa. co prawda dopiero na rok następny, bo tak jak ja jest leniem i wysłał za późno aplikacje.. z tym, że mi się udało, a jemu mniej. no ale powód na żołądkową zawsze godzien. ja tym czasem załapałam wkurw, bo nie lubię być trzeźwą wśród bełkoczących. wyszliśmy na miasto i trochę mi przeszło. a potem już tylko włamanie do zamknietego parku, picie i tańce, wirtualna jazda na rowerze zawieszonym na płocie i tany tany w jakiejś knajpie. w drodze powrotnej zjadłam niemal całą paczkę Cadbury chocolate fingers. grubas.
w sobotę podobnie, z tym, że jakiś didżej. mr scruff czy coś, nie wiem, nie znam się, ale dużo ludzi mówiło łał, a jeszcze więcej czekało przed klubem na wpuszczenie. one out one in. my out kolo 3ciej, to pięciu szczęśliwców może weszło. brawo za wytrwałość. a wczoraj park park słoneczko, bread sticks z hummusem i pear cider. yum. szczęście.
dziś +9686 ton na wadze, depresja, dalej gorąco i czas powrócic do diety. i pracy, którą zamierzam za jakieś 2tygodnie porzucić.
i wciąż brak wieści o moim plagiacie...



Thursday, 16 June 2011
a mowilam, ze nie moze byc za dobrze.
pracowanie ponad 50h w tygodniu pomine. poza tym we wtorek zrobilam sie strasznie chora. zadzwonilam do zyda (manager, tak, jest izraelita) powiedzialam, ze dluzej nie dam rady, ma przyjezdzac i mnie puscic do domu. przyjechal po 3ch godz. ledwie stalam na nogach.
we wtorek przelezalam doslownie caly dzien w lozku, wstajac 2 razy na siku i raz na jedzenie, ktore zrobil mi chlopiec, bo ja nie mialam sily. dzis tez slabo, ale jakos o wlasnych silach siedze, a jutro musze (!!!) isc do pracy. no nic, pojde, moze dojde.
ale abstrahujac od tego wszystkiego.... brzystko mowiac, sie popierdolilo.
otoz dostalam maila od mojego szanownego uniwersytetu, ze zostalam posadzona o plagiat!! pierwszy kurwa raz od 3ch lat cokolwiek sie do mnie czepiaja, zawsze oceny A czy B+, wszystko ladnie pieknie same pochwaly... a tu nagle, z dupy, PLAGIAT. nie wiem jak w polsce, ale tutaj, jest to powazne oskarzenie. ze albo zerznelam za duzo, zerznelam nie podajac skad, albo skad, nie zgadza sie z tym, skad bylo to faktycznie, albo turnitin pojebalo i losowo padlo na mnie. nie wiem, nie rozumiem, jestem zalamana. bo jesli sie z tego nie wybronie (a nie bardzo mam jak, bo przeciez liczby nie klamia i pokaza mi czarno na bialym procent 'sciagnietej' pracy to co im powiem...) to albo kompletnie nie zalicza mi przedmiotu albo ostro pojada po ocenie... 'informal meeting' w tej sprawie mam dopiero we wtorek. umre do tego czasu. kilka razy.
nadomiar wspanialych wiesci kings college napisal mi, ze owszem przyjma mnie chetnie bla bla jesli oceny moje beda takie jak przewidywane, 2:1, czyli poki co spoko.... o ile mi ta sprawa plagiatu wszystkiego nie spierdoli.
ogolnie nie wiem. zalamanie. czarna rozpacz.
moze pora wracac do ojczyzny....
pracowanie ponad 50h w tygodniu pomine. poza tym we wtorek zrobilam sie strasznie chora. zadzwonilam do zyda (manager, tak, jest izraelita) powiedzialam, ze dluzej nie dam rady, ma przyjezdzac i mnie puscic do domu. przyjechal po 3ch godz. ledwie stalam na nogach.
we wtorek przelezalam doslownie caly dzien w lozku, wstajac 2 razy na siku i raz na jedzenie, ktore zrobil mi chlopiec, bo ja nie mialam sily. dzis tez slabo, ale jakos o wlasnych silach siedze, a jutro musze (!!!) isc do pracy. no nic, pojde, moze dojde.
ale abstrahujac od tego wszystkiego.... brzystko mowiac, sie popierdolilo.
otoz dostalam maila od mojego szanownego uniwersytetu, ze zostalam posadzona o plagiat!! pierwszy kurwa raz od 3ch lat cokolwiek sie do mnie czepiaja, zawsze oceny A czy B+, wszystko ladnie pieknie same pochwaly... a tu nagle, z dupy, PLAGIAT. nie wiem jak w polsce, ale tutaj, jest to powazne oskarzenie. ze albo zerznelam za duzo, zerznelam nie podajac skad, albo skad, nie zgadza sie z tym, skad bylo to faktycznie, albo turnitin pojebalo i losowo padlo na mnie. nie wiem, nie rozumiem, jestem zalamana. bo jesli sie z tego nie wybronie (a nie bardzo mam jak, bo przeciez liczby nie klamia i pokaza mi czarno na bialym procent 'sciagnietej' pracy to co im powiem...) to albo kompletnie nie zalicza mi przedmiotu albo ostro pojada po ocenie... 'informal meeting' w tej sprawie mam dopiero we wtorek. umre do tego czasu. kilka razy.
nadomiar wspanialych wiesci kings college napisal mi, ze owszem przyjma mnie chetnie bla bla jesli oceny moje beda takie jak przewidywane, 2:1, czyli poki co spoko.... o ile mi ta sprawa plagiatu wszystkiego nie spierdoli.
ogolnie nie wiem. zalamanie. czarna rozpacz.
moze pora wracac do ojczyzny....
Saturday, 11 June 2011
mówta co chceta... że jestem kujonem, hardkorem, że 'pierdolisz, że nie zdasz a potem masz 5'... ja na prawdę i na serio MAŁO robię do szkoły. ci, którzy mnie znają (czyli mam nadzieję nikt tutaj) wiedzą, że życie spędzam w pracy albo z drinkiem w ręku. kiedy nie pracowałam, to głównie z drinkiem. dlategóż tez schudnąć nie mogę, bo jak wiadomo alkohol pogrubia.
w każdym razie.... DOSTAŁAM SIĘ NA KING'S fucking COLLEGE LONDON! 'so we will probably see you in September, congratultions'. jeszcze tylko czekam na oficjalnego maila potwierdzającego i będę mogła zrobić kupę w majty. najstarszy, najbardziej znany i poważany kurs Forensic Science i JA! ja leń, nieuk, kombinator... ja, która eseje pisze w przerwie na dablu w pracy.. ja, która browarem zapija niejasności biochemii i zawiłości high performance liquid chromatography! dżiseskurwajapierdole, nie wierze.
nie poszłam opijać, bo wciąż trwam w diecie... nie wiem który to już dzień i waga coś nie współpracuje, ale chyba objętość mi spadła nieco.. spodnie luźniejsze i w ogóle. same dobre wieści.
z tej całej radości i ekscytacji mój telefon postanowił się poddać i od wczoraj pisze do mnie, że 'your selected network is no longer available'. że co, że zlikwidowali trójkę? mam dziś wizytę w Apple Store na Regent Street. brzmi posh, będzie nuda i długa kolejka.
i w ogóle moje życie coś za dobre ostatnio, nawet podobno dostanę jakiś zwrot podatku. i zamiast cieszyć się wszystkim, zastanawiam się, co się teraz może stac niedobrego...
w każdym razie.... DOSTAŁAM SIĘ NA KING'S fucking COLLEGE LONDON! 'so we will probably see you in September, congratultions'. jeszcze tylko czekam na oficjalnego maila potwierdzającego i będę mogła zrobić kupę w majty. najstarszy, najbardziej znany i poważany kurs Forensic Science i JA! ja leń, nieuk, kombinator... ja, która eseje pisze w przerwie na dablu w pracy.. ja, która browarem zapija niejasności biochemii i zawiłości high performance liquid chromatography! dżiseskurwajapierdole, nie wierze.
nie poszłam opijać, bo wciąż trwam w diecie... nie wiem który to już dzień i waga coś nie współpracuje, ale chyba objętość mi spadła nieco.. spodnie luźniejsze i w ogóle. same dobre wieści.
z tej całej radości i ekscytacji mój telefon postanowił się poddać i od wczoraj pisze do mnie, że 'your selected network is no longer available'. że co, że zlikwidowali trójkę? mam dziś wizytę w Apple Store na Regent Street. brzmi posh, będzie nuda i długa kolejka.
i w ogóle moje życie coś za dobre ostatnio, nawet podobno dostanę jakiś zwrot podatku. i zamiast cieszyć się wszystkim, zastanawiam się, co się teraz może stac niedobrego...
Monday, 6 June 2011
no dobra. skończyłam egzaminy. pracowałam jak dziki osioł w poprzednim tygodniu. a w weekend załatwiłam milion ważnych spraw. mianowicie, wspaniała siec telefonii komórkowej Three postanowiła nagle kasować mnie za smsy, które miały być nielimitowane (i były przez jakies 1,5 roku) tym samym rachunek wyjść miał jakies 77 funtów. obsmarowałam na twitterze, zadzwonili, anulowali nadwyżkę i gra. druga ważna sprawa - podatek. jakimś trafem za każdym razem, gdy zmieniam prace dają mi zły tax code, co za tym idzie płacę 1/3 pensji nie wiem komu nie wiem na co. porozmawiałam z przemiłym panem Rogerem (po uprzednim wysłuchiwaniu radosnej muzyczki dla oczekujących przez dobre 20min) i powiedział 'ooo taaak, pani to za dużo taxu płaci'.... oooo czyżby.
poza tym wieści dobroniedobre... warunkowo przyjmą mnie na Queen Mary Uni. warunkiem jest uzyskanie końcowej oceny co najmniej 2:2. ja póki co mam szansę na 1st, więc tym bardziej mam szansę na 2:2. tak więc teoretycznie jestem przyszłą studentką QMUL. :)
z King's College wieści takie, że po wypełnieniu biologicznochemicznego testu on-line (17/20) mam się stawić na interview w piątek o 3.30. wieść jest to śednio dobra, gdyż w piątek pracuję od 12-23. druga supervisorka jest ciężarna, więc ma przywileje, tak więc nie wiem czy uda mi się jakoś z tego wybrnąć. a jeśli się uda... to na takie interwju wypada się przygotować jakoś. a ja nie wiem jak... a także nie bardzo będę mieć czas, bo przecież przed piątkiem też pracuję czas cały. ogólnie dupa blada z tym wszystkim, to interwju ważne kurna jest. no i nie mam małej czarnej. a sama jestem duża. ani nawet garsonki nie mam...
no i poza tym wszystkim, jak to się w ogóle na takie interwju przygotowuje? pewnie będą pytali co wiem, co mnie interesuje, ja będę musiała okazać dziką pasję i ekstaze.... nosz kurwa. owszem, ciekawe to, ale nie szaleję. praca jak praca. ja z natury nie jestem osobą co to się ekscytuje nadmiernie. boję się strasznie boję. niby spoko jak się nie dostanę, mam QMUL, też dobra szkoła. ale King's.... damn. nie wiem. srampogaciach.
och and by the way: 8 dzien diety. yeah.
poza tym wieści dobroniedobre... warunkowo przyjmą mnie na Queen Mary Uni. warunkiem jest uzyskanie końcowej oceny co najmniej 2:2. ja póki co mam szansę na 1st, więc tym bardziej mam szansę na 2:2. tak więc teoretycznie jestem przyszłą studentką QMUL. :)
z King's College wieści takie, że po wypełnieniu biologicznochemicznego testu on-line (17/20) mam się stawić na interview w piątek o 3.30. wieść jest to śednio dobra, gdyż w piątek pracuję od 12-23. druga supervisorka jest ciężarna, więc ma przywileje, tak więc nie wiem czy uda mi się jakoś z tego wybrnąć. a jeśli się uda... to na takie interwju wypada się przygotować jakoś. a ja nie wiem jak... a także nie bardzo będę mieć czas, bo przecież przed piątkiem też pracuję czas cały. ogólnie dupa blada z tym wszystkim, to interwju ważne kurna jest. no i nie mam małej czarnej. a sama jestem duża. ani nawet garsonki nie mam...
no i poza tym wszystkim, jak to się w ogóle na takie interwju przygotowuje? pewnie będą pytali co wiem, co mnie interesuje, ja będę musiała okazać dziką pasję i ekstaze.... nosz kurwa. owszem, ciekawe to, ale nie szaleję. praca jak praca. ja z natury nie jestem osobą co to się ekscytuje nadmiernie. boję się strasznie boję. niby spoko jak się nie dostanę, mam QMUL, też dobra szkoła. ale King's.... damn. nie wiem. srampogaciach.
och and by the way: 8 dzien diety. yeah.
Etykiety:
diet,
płacz i lament,
uni
Tuesday, 31 May 2011
no i po egzaminach. jak poszlo? nie wiem. fakt, ze nie przechodziłam stanu przedzawałowego na widok każdego kolejnego pytania zdaje się być pozytywnym znakiem, zwiastunem dobrej nowiny czy jakoś. w sensie, że raczej zdałam. na co, okaże się pewnie za miesiąc, ale póki co tym sobie głowy nie zaprzątam.
weekend miał być piękny, słoneczny, kwiatki, ptaszki, rybki w akwarium, szampan w parku itp a okazał się być ciągłym 'zanoszeniem się na deszcz' więc jakoś nieciekawie. w sobotę zatem wybraliśmy się na poszukiwanie kapelusza idealnego. portobello market, oxford street i high street kensington zaowocowały niczym. ja zaowocowałam miesiączką i tak oto cudownie ekstatycznie wrócliśmy do domu.
zmęczenie poegzaminacyjne tym samym zamieniło się w comiesięczny syndrom dnia pierwszego. ugh.
w niedzielę brick lane market, który również kapeluszem nie obrodził, mamy za to stolik i piękny stary rower, na którym boję się jeździć, bo to kolarzówa (jak to się właściwie nazywa poprawnie?) a po drugie jest stary. trza nareperowac nieco. dzięki stolikowi za to pozbyliśmy się wielkiego bezużytecznego klamota z ikei, który służył na/pod/obok i na krzesłach za komórkę/składzik/wieszak/suszarkę...najmniej za stół i wyglądał brzydko.
nasze mieszkanie w ogóle wymaga wiele pracy. niby nowe i w ogole split level sraty taty, ale kompletnie nie ma klimatu. dużo roboty i turecki dywan. i szezląg. marzę o szezlągu. a drogie to cholerstwo w każdym wydaniu. nowki i starocie liczą się w tysiącach. cóż, pewnie będzie stara sofa zamiast.
a poza tym nic nowego i nuda. idę dziś do pracy na 12godz jak nie więcej. stock count. a moja przewspaniała firma telefonowa zgłupiała i w okresie zaraz po przedłuzeniu abonamentu, jeszcze na mocy starego a przed nowym planem taryfowym, zaczęła mnie za wszystko kasować! tzn już skończyła, bo się nowy miesiąc zaczął i wszystko wygląda niepodejrzanie, ale za poprzedni mam do zaplaty £77, 57! olaboga. nigdy nie przekroczyłam 35... straszna dupa z tym, będzie się trzeba użerać. i od wczoraj jestem na diecie, proteinowej, jak 3/4 polski i pół reszty świata. och wish me luck.
stary stolik, stare krzesła i stara pani. jak już mówiłam, dużo roboty wymaga...

stary rower <3

a oto ciekawe miono jednego z współegzaminujących się wraz ze mną w piątek. tzn ten pierwszy na liście. hihi
weekend miał być piękny, słoneczny, kwiatki, ptaszki, rybki w akwarium, szampan w parku itp a okazał się być ciągłym 'zanoszeniem się na deszcz' więc jakoś nieciekawie. w sobotę zatem wybraliśmy się na poszukiwanie kapelusza idealnego. portobello market, oxford street i high street kensington zaowocowały niczym. ja zaowocowałam miesiączką i tak oto cudownie ekstatycznie wrócliśmy do domu.
zmęczenie poegzaminacyjne tym samym zamieniło się w comiesięczny syndrom dnia pierwszego. ugh.
w niedzielę brick lane market, który również kapeluszem nie obrodził, mamy za to stolik i piękny stary rower, na którym boję się jeździć, bo to kolarzówa (jak to się właściwie nazywa poprawnie?) a po drugie jest stary. trza nareperowac nieco. dzięki stolikowi za to pozbyliśmy się wielkiego bezużytecznego klamota z ikei, który służył na/pod/obok i na krzesłach za komórkę/składzik/wieszak/suszarkę...najmniej za stół i wyglądał brzydko.
nasze mieszkanie w ogóle wymaga wiele pracy. niby nowe i w ogole split level sraty taty, ale kompletnie nie ma klimatu. dużo roboty i turecki dywan. i szezląg. marzę o szezlągu. a drogie to cholerstwo w każdym wydaniu. nowki i starocie liczą się w tysiącach. cóż, pewnie będzie stara sofa zamiast.
a poza tym nic nowego i nuda. idę dziś do pracy na 12godz jak nie więcej. stock count. a moja przewspaniała firma telefonowa zgłupiała i w okresie zaraz po przedłuzeniu abonamentu, jeszcze na mocy starego a przed nowym planem taryfowym, zaczęła mnie za wszystko kasować! tzn już skończyła, bo się nowy miesiąc zaczął i wszystko wygląda niepodejrzanie, ale za poprzedni mam do zaplaty £77, 57! olaboga. nigdy nie przekroczyłam 35... straszna dupa z tym, będzie się trzeba użerać. i od wczoraj jestem na diecie, proteinowej, jak 3/4 polski i pół reszty świata. och wish me luck.
stary stolik, stare krzesła i stara pani. jak już mówiłam, dużo roboty wymaga...

stary rower <3

a oto ciekawe miono jednego z współegzaminujących się wraz ze mną w piątek. tzn ten pierwszy na liście. hihi

Wednesday, 25 May 2011
jutro egzamin.

proszę nie obruszać się na przekleństwo. obrazek wielce wymownym jest!
z tematow sześciu umiem, czy raczej rzec powinnam 'orientuję się' w jednym. egzamin o 15.30 więc mam jakies 26 godzin.
wstałam dzielnie z chłopcem o 6.30. wypiłam kawę i napisałam bibliografię do okropnego eseju, który był na dziś. skończyłam. 3546 słów, których nie maiałam czasu przejrzeć ponownie. 2 CV, listu motywacyjnego i 'reflective essay' też nie. ciekawe ile głupot, błędów, litrówek się tam znalazło... może podwyższą mi ocenę za wysoki poziom abstrakcji i nietrzymanie się kupy?
28 pozycji bibliografii zajęło mi dobrą godzinę. kupa roboty. bo wiadomo, czcionka, wielkości, odstępy a w tym wordzie to i tak zawsze coś się poprzestawia, poprzesuwa, przeinaczy. ale nic, poszło. wysłane, wydrukowane, wrzucone do dziurki. finito.
dziś dzień pod wezwaniem zawału, arytmii, niewydolności serca, raka, przeszczepów, alergii, azheimera, parkinsona i schizofreni.. więc ja mam sie o tym wszystkim w 26godzin nauczyć,a do tego zjeść coś, umyć się, pozmywać, porozmawiać z chłopcem, wyspać nieco i nie zwariować? niemożliwe.
i jeszcze lody mi przyniósł nietakie. waniliowe. co prawda haagen dazs, ale waniliowe?! takie bez niczego w środku? nic do pochrupania? aj. to będzie długi i nudny dzień. a mi się kompletnie nie chce. jest 12.46 a ja byłam w spożywczym, u optyka po nowe soczewki, bo stare z miesięcznych awansowały do czteromiesięcznych i już mnie zaczynały oczy szczypać, i nawet zdrzemnęłam się nieco. o, taki aktywny dzień mam!
śniadanko.

tak, tam jest napisane -6.75. tak, jestem praktycznie niewidoma.

nieszczęsne lody, które właśnie wchłaniam. a co. najwyżej nie pochrupię.

proszę nie obruszać się na przekleństwo. obrazek wielce wymownym jest!
z tematow sześciu umiem, czy raczej rzec powinnam 'orientuję się' w jednym. egzamin o 15.30 więc mam jakies 26 godzin.
wstałam dzielnie z chłopcem o 6.30. wypiłam kawę i napisałam bibliografię do okropnego eseju, który był na dziś. skończyłam. 3546 słów, których nie maiałam czasu przejrzeć ponownie. 2 CV, listu motywacyjnego i 'reflective essay' też nie. ciekawe ile głupot, błędów, litrówek się tam znalazło... może podwyższą mi ocenę za wysoki poziom abstrakcji i nietrzymanie się kupy?
28 pozycji bibliografii zajęło mi dobrą godzinę. kupa roboty. bo wiadomo, czcionka, wielkości, odstępy a w tym wordzie to i tak zawsze coś się poprzestawia, poprzesuwa, przeinaczy. ale nic, poszło. wysłane, wydrukowane, wrzucone do dziurki. finito.
dziś dzień pod wezwaniem zawału, arytmii, niewydolności serca, raka, przeszczepów, alergii, azheimera, parkinsona i schizofreni.. więc ja mam sie o tym wszystkim w 26godzin nauczyć,a do tego zjeść coś, umyć się, pozmywać, porozmawiać z chłopcem, wyspać nieco i nie zwariować? niemożliwe.
i jeszcze lody mi przyniósł nietakie. waniliowe. co prawda haagen dazs, ale waniliowe?! takie bez niczego w środku? nic do pochrupania? aj. to będzie długi i nudny dzień. a mi się kompletnie nie chce. jest 12.46 a ja byłam w spożywczym, u optyka po nowe soczewki, bo stare z miesięcznych awansowały do czteromiesięcznych i już mnie zaczynały oczy szczypać, i nawet zdrzemnęłam się nieco. o, taki aktywny dzień mam!
śniadanko.

tak, tam jest napisane -6.75. tak, jestem praktycznie niewidoma.

nieszczęsne lody, które właśnie wchłaniam. a co. najwyżej nie pochrupię.

Subscribe to:
Posts (Atom)