No dobra... 2011 nie byl az taki straszny. Dostalam w nim cudownego chlopca i jeden z najlepszych uni w kraju. A teraz siedzie i gledze i obu nie doceniam... narzekam na chlopca, narzekam na uni. A fe. Czas zacisnac zebiszcza i uczyc sie i kochac i byc szczesliwa. To chyba dwie najlepsze rzeczy jakie mi sie w zyciu przytrafily. Obie przypadkowo <3
I zastanawiam sie rowniez... czy powinnam moze pisac po angielsku? Tzn. w obu wersjach. Bo calkiem jezyka w mowie i pismie zapomne przez te swieta i sesje...
Thursday, 29 December 2011
"A long December and there's reason to believe maybe this year will be better than the last..."
Nigdy nie robilam podsumowan roku i cos czuje, ze to tez mi nie wyjdzie. Wlasciwie nawet nie wiem dlaczego to robie. Pewnie dlatego, ze mam cala mase nauki, ktorej boje sie jak ognia (czy wlasciwie wody, bo ja sie bardziej wody niz ognia boje..).
Ten rok byl jakis dziwny, nieciekawy, nie wydarzylo sie nic, co poruszyloby ma zimna i zgorzkniala dusze prawdziwego polaka na tyle, zebym o tym pamietala. Dlatego tez wyjelam kalendarz.. zeby pomoc sobie nieco, przywolac 'wspomnienia', ktorych jakos brak.. A w kalendarzu niewiele ponad moje godziny pracy i kiedy okres dostalam. No ale nic... moze cos wyrzezbie.
Styczen: Rozpoczal sie Sylwestrem w pracy, beznadziejnie. Ani ludzie pijani, ani napiwki wysokie, ani nawet po nie bylo zadnej imprezy ze staffem, na co troche liczylam... Dupa. Poszlam spac chyba o 2giej. Wyprowadzilam sie z okolic Richmond z powrotem do East London, bo przyjechal dobry kolega, ktory tu prace zaczynal, zamieszkalismy razem w mieszkaniu, na ktore zadnego z nas nie bylo stac. Zwlaszcza, ze 3dni po owym pracowym Sylwestrze rzucilam prace. Jest sesja. Oh well...
Luty: Szukam sobie pracki, nanana, znalazlam w prywatnym sushi, blisko z domu, nienajgorsza placa, nienajdluzsze godziny, spoczko. Kolega obwiescil, ze przeprowadza sie na drugi koniec swiata.. cos mnie w mej nieczulej duszy zakulo, wyszlismy pare razy wiecej niz zwykle, buzi buzi, jestem z chlopcem prawie rok <3 W pracy spedzam wiecej czasu niz w szkole, w ktorej prawie w ogole nie bywam.
Marzec: Szkola/Praca/Szkola/Praca... jest pieknie z chlopcem.
Kwiecien: Szkola/Praca/Szkola/Praca... Duzo pijemy, chodzimy po restauracjach, ogladamy filmy. Wielkanoc spedzamy jakos nijako u znajomych. Jest jajko i polska telewizja. Chlopiec wprowadza sie :)
Maj: Jest cieplo, jest sesja, a ja wciaz spedzam 89% czasu w pracy. Poszlo jak poszlo... slabizna. Chyba skladam aplikacje na MSc. Dwie tylko... Queen Mary, bo przypuszczalam, ze sie dostane i KCL, troche z glupoty, nie przeszlo mi przez mysl, ze mialabym sie dostac.
Czerwiec: Praca. W weekendy Notting Hill, Brick Lane, Regent's Park... duzo alkoholu i drogich taksowek z i na drugi koniec miasta. Chlopiec ma gest ;) Mam rozmowe 'kwalifikacyjna' w KCL. Mowia "do zobaczenia we wrzesniu", nie wierze. Dorabiam sie iPhone w ramach przedluzenia kontraktu <3
Lipiec: Duzo pracy, chorobsko, moje urodziny. Nic ciekawego, nikogo nie ma, albo pracuja.. poszlismy w 4os do Bavaria House. Piwo w hektolitrowych kuflach i klimat wiejskiego wesela. Wciaz czekam na zalegly prezent.. Praca mnie wnerwia i meczy, wiec jak rzucam i jade do Polski na kilka dni w poszukiwaniu slonca i odpoczynku. Leje i zimno. Wracam zla. Praca dzwoni, ze mnie potrzebuje, czy nie chce wrocic. Rzucam palenie.
Sierpien: Rzucam tez picie. Zapisuje sie na silownie za ciezkie pieniadze, ktore musze placic co miesiac. Chodze 5x tyg po przynajmniej godzine. Efektow brak. Jest za to koncert Morrisseya i London Riots. Dowiaduje sie tez, ze nie mam raka ani hiva ani nic, w ramach testow przeduniwerkowych.
Wrzesien: Rozpoczynam diete typu "chcialabym miec anoreksje, moze sobie zrobie", rozpoczynam szkole, trace za to okres. Nie jestem w ciazy, ale w wielkim stresie. Szkola po milion godzin tygodniowo i praca zaraz po. Wciaz nie pije i nie pale i chodze na pake jak skretyniala. Efektow brak. Wyprowadza sie kolega z Polski, wprowadza Hiszpan z pracy. Rzucam prace. Tym razem for good.
Pazdziernik: Jest uni, nie ma okresu i council tax do mnie pisze, ze chce ode mnie ponad tysiac funtow. Stresik wciaz. Wciaz za duzo silowni, za malo efektow.
Listopad: Konferencja Forensic Science Society w Oxfordzie, kilka testow w uni, pierwsza (i jedyna) lekcja jogi. Bylo spoko, dawalam rady, ale wiecej nie poszlam, bo nie mialam kiedy. Jade do Polski na 60te urodziny mamy. Wracam niedouczona, zla i chora.
Grudzien: Wyprowadza sie Hiszpan, ktory okazal sie byc ostatnim chamem. Wprowadza sie urocza parka niemieckich praktykantow. Kupuja mi kalendarz adwentowy, pieka ciastka, mamy tez choinke i napis "Merry Christmas" na oknie. Uroczo. Chora przez 3tyg, nie chodze na pake, ucze sie malo, choc powinnam bardzo obficie. Jem co popadnie, puchne w oczach, chodze zla, marudze, reaktywuje wszelkie formy zycia internetowego. Swieta w domu jakies bez klimatu, wracam tym razem nie chora, ale zla jak zwykle. I smutna, cos mnie trapi, dziwnie sie boje. Stany lekowe czy cos.. Zaczynam tez pic powoli.. z klasa i z chlopcem i z Niemcami.
Zostalo 2,5 dni z tego Grudnia. Planow noworocznych cala masa... glownie te o chudosci i nauce. Mam nadzieje, ze w ogole zdam, bo poki co jest srednio... moja wiedza sie zmniejsza z kazda chwila. Ulatuje niczym przez dziurke piasek ciurkiem z Grzesiowego worka.. chyba juz stara jestem, juz mi nie idzie nauka. Nic mi kurwa nie idzie.
Dziekuje Panstwu, bylo slabo.
Nigdy nie robilam podsumowan roku i cos czuje, ze to tez mi nie wyjdzie. Wlasciwie nawet nie wiem dlaczego to robie. Pewnie dlatego, ze mam cala mase nauki, ktorej boje sie jak ognia (czy wlasciwie wody, bo ja sie bardziej wody niz ognia boje..).
Ten rok byl jakis dziwny, nieciekawy, nie wydarzylo sie nic, co poruszyloby ma zimna i zgorzkniala dusze prawdziwego polaka na tyle, zebym o tym pamietala. Dlatego tez wyjelam kalendarz.. zeby pomoc sobie nieco, przywolac 'wspomnienia', ktorych jakos brak.. A w kalendarzu niewiele ponad moje godziny pracy i kiedy okres dostalam. No ale nic... moze cos wyrzezbie.
Styczen: Rozpoczal sie Sylwestrem w pracy, beznadziejnie. Ani ludzie pijani, ani napiwki wysokie, ani nawet po nie bylo zadnej imprezy ze staffem, na co troche liczylam... Dupa. Poszlam spac chyba o 2giej. Wyprowadzilam sie z okolic Richmond z powrotem do East London, bo przyjechal dobry kolega, ktory tu prace zaczynal, zamieszkalismy razem w mieszkaniu, na ktore zadnego z nas nie bylo stac. Zwlaszcza, ze 3dni po owym pracowym Sylwestrze rzucilam prace. Jest sesja. Oh well...
Luty: Szukam sobie pracki, nanana, znalazlam w prywatnym sushi, blisko z domu, nienajgorsza placa, nienajdluzsze godziny, spoczko. Kolega obwiescil, ze przeprowadza sie na drugi koniec swiata.. cos mnie w mej nieczulej duszy zakulo, wyszlismy pare razy wiecej niz zwykle, buzi buzi, jestem z chlopcem prawie rok <3 W pracy spedzam wiecej czasu niz w szkole, w ktorej prawie w ogole nie bywam.
Marzec: Szkola/Praca/Szkola/Praca... jest pieknie z chlopcem.
Kwiecien: Szkola/Praca/Szkola/Praca... Duzo pijemy, chodzimy po restauracjach, ogladamy filmy. Wielkanoc spedzamy jakos nijako u znajomych. Jest jajko i polska telewizja. Chlopiec wprowadza sie :)
Maj: Jest cieplo, jest sesja, a ja wciaz spedzam 89% czasu w pracy. Poszlo jak poszlo... slabizna. Chyba skladam aplikacje na MSc. Dwie tylko... Queen Mary, bo przypuszczalam, ze sie dostane i KCL, troche z glupoty, nie przeszlo mi przez mysl, ze mialabym sie dostac.
Czerwiec: Praca. W weekendy Notting Hill, Brick Lane, Regent's Park... duzo alkoholu i drogich taksowek z i na drugi koniec miasta. Chlopiec ma gest ;) Mam rozmowe 'kwalifikacyjna' w KCL. Mowia "do zobaczenia we wrzesniu", nie wierze. Dorabiam sie iPhone w ramach przedluzenia kontraktu <3
Lipiec: Duzo pracy, chorobsko, moje urodziny. Nic ciekawego, nikogo nie ma, albo pracuja.. poszlismy w 4os do Bavaria House. Piwo w hektolitrowych kuflach i klimat wiejskiego wesela. Wciaz czekam na zalegly prezent.. Praca mnie wnerwia i meczy, wiec jak rzucam i jade do Polski na kilka dni w poszukiwaniu slonca i odpoczynku. Leje i zimno. Wracam zla. Praca dzwoni, ze mnie potrzebuje, czy nie chce wrocic. Rzucam palenie.
Sierpien: Rzucam tez picie. Zapisuje sie na silownie za ciezkie pieniadze, ktore musze placic co miesiac. Chodze 5x tyg po przynajmniej godzine. Efektow brak. Jest za to koncert Morrisseya i London Riots. Dowiaduje sie tez, ze nie mam raka ani hiva ani nic, w ramach testow przeduniwerkowych.
Wrzesien: Rozpoczynam diete typu "chcialabym miec anoreksje, moze sobie zrobie", rozpoczynam szkole, trace za to okres. Nie jestem w ciazy, ale w wielkim stresie. Szkola po milion godzin tygodniowo i praca zaraz po. Wciaz nie pije i nie pale i chodze na pake jak skretyniala. Efektow brak. Wyprowadza sie kolega z Polski, wprowadza Hiszpan z pracy. Rzucam prace. Tym razem for good.
Pazdziernik: Jest uni, nie ma okresu i council tax do mnie pisze, ze chce ode mnie ponad tysiac funtow. Stresik wciaz. Wciaz za duzo silowni, za malo efektow.
Listopad: Konferencja Forensic Science Society w Oxfordzie, kilka testow w uni, pierwsza (i jedyna) lekcja jogi. Bylo spoko, dawalam rady, ale wiecej nie poszlam, bo nie mialam kiedy. Jade do Polski na 60te urodziny mamy. Wracam niedouczona, zla i chora.
Grudzien: Wyprowadza sie Hiszpan, ktory okazal sie byc ostatnim chamem. Wprowadza sie urocza parka niemieckich praktykantow. Kupuja mi kalendarz adwentowy, pieka ciastka, mamy tez choinke i napis "Merry Christmas" na oknie. Uroczo. Chora przez 3tyg, nie chodze na pake, ucze sie malo, choc powinnam bardzo obficie. Jem co popadnie, puchne w oczach, chodze zla, marudze, reaktywuje wszelkie formy zycia internetowego. Swieta w domu jakies bez klimatu, wracam tym razem nie chora, ale zla jak zwykle. I smutna, cos mnie trapi, dziwnie sie boje. Stany lekowe czy cos.. Zaczynam tez pic powoli.. z klasa i z chlopcem i z Niemcami.
Zostalo 2,5 dni z tego Grudnia. Planow noworocznych cala masa... glownie te o chudosci i nauce. Mam nadzieje, ze w ogole zdam, bo poki co jest srednio... moja wiedza sie zmniejsza z kazda chwila. Ulatuje niczym przez dziurke piasek ciurkiem z Grzesiowego worka.. chyba juz stara jestem, juz mi nie idzie nauka. Nic mi kurwa nie idzie.
Dziekuje Panstwu, bylo slabo.
Monday, 26 December 2011
siedze w samolocie do Londynu. boje sie. pierwszy raz w zyciu mam w sobie taki strach. zawsze wyjeżdżając z domu mam wrażenie jakbym zostawiala tam wszystkich na jakas ciężka pastwę losu. jakby po moim wyjeździe miało sie stać cos bardzo złego.. nie wiem na ile to moje paranoje a na ile faktycznie cos sie dzieje.. nikt mi nic nie mowi. jeki, steki, wzdychanie ale kiedy pytam mówią, ze wszystko jest w porządku. babcia coraz słabsza, niby nic jej nie jest, ale widać, ze nie ma juz sił.. boje sie i martwie o nią. boje sie i martwie o rodziców. siedzą sami na wiosce odległej nieco od reszty rodziny.. tęsknią za mna. nie maja nikogo i nic innego. nie chca miec. wciaz nie rozumiem dlaczego wyprowadzili sie z rodzinnej miejscowości.. przynajmniej nie byliby sami. moze i tęsknota za jedynym dzieckiem byłaby lżejsza do zniesienia. mam wrażenie, ze to jakies ich skłonności autodestrukcyjne, ze jak nie moga miec mnie, nie chca miec nikogo.. a ja, nawet gdybym była w polsce, nie mieszkała bym przecież w domu obok, nie jezdzilabym do nich duzo częściej niz teraz.. pewnie tylko nie pozwolilabym im wyprowadzić sie tam, gdzie teraz mieszkają.
wizyty tam nie są tez łatwe dla mnie. cieszę sie, ze zobaczę rodziców, wiem, ze oni bedą sie cieszyli.. przez dwa dni, a potem zaczynaja mnie traktować jakbym miała znow 6lat.. tak
mam sie ubrać, tak uczesac, isc do kościoła, do spowiedzi.. nie pomagają rozmowy, musze zacisnąć zeby i godzić sie na wszystko. zeby nie bylo awantur, płaczu i zeby miec jakotaki spokój. ich dom jest obcym domem dla mnie, w wiosce nie znam i nie poznam raczej nikogo, z wioski jeden autobus do gdanska, do gdyni podróż zajmuje godziny.. jeżdżę tylko do
nich. nie spotykam sie z nikim, nigdzie nie wychodze.. i tylko siedze tam o martwie sie. mam wrażenie, ze wszyscy są umierający. czesto taka panuje atmosfera. nie wiem czy ma to wzbudzić we mnie strach czy współczucie, czy chca mnie tym do polski ściągnąć, do nich, zeby przy nich siedziec na wsi i marnować jakiekolwiek szanse na normalne zycie i moze
jakas karierę zawodowa? kiedy mowie o tym, mówią ze nie, ze mam sie uczyc, ze lepsza praca za granica, ze rozumia, chca mojego szczęścia i powodzenia.. a potem 2dni przed wyjazdem płacz, bóle serca, rozmowy o ciężkich chorobach, umieraniu, testamentach..
boje sie odbierać telefon. od zawsze, od małego. boje sie złych wieści. mam straszne sny o strasznych rzeczach, nie moge skupic sie na niczym.. jak dluzej nie ma mnie w domu troche o tym zapominam. najgorszy jest pierwszy tydzien po powrocie do UK. nie wiem czy da sie ta sytuacje rozwiązać, reszta rodziny tez jest bezradna.. nie da sie do nich dotrzeć. ich miłość zezre od srodka i ich i mnie... trudno jest wracać i wyjeżdżać z "domu".
i jebany blachor cała drogę kopie w mój fotel.
wizyty tam nie są tez łatwe dla mnie. cieszę sie, ze zobaczę rodziców, wiem, ze oni bedą sie cieszyli.. przez dwa dni, a potem zaczynaja mnie traktować jakbym miała znow 6lat.. tak
mam sie ubrać, tak uczesac, isc do kościoła, do spowiedzi.. nie pomagają rozmowy, musze zacisnąć zeby i godzić sie na wszystko. zeby nie bylo awantur, płaczu i zeby miec jakotaki spokój. ich dom jest obcym domem dla mnie, w wiosce nie znam i nie poznam raczej nikogo, z wioski jeden autobus do gdanska, do gdyni podróż zajmuje godziny.. jeżdżę tylko do
nich. nie spotykam sie z nikim, nigdzie nie wychodze.. i tylko siedze tam o martwie sie. mam wrażenie, ze wszyscy są umierający. czesto taka panuje atmosfera. nie wiem czy ma to wzbudzić we mnie strach czy współczucie, czy chca mnie tym do polski ściągnąć, do nich, zeby przy nich siedziec na wsi i marnować jakiekolwiek szanse na normalne zycie i moze
jakas karierę zawodowa? kiedy mowie o tym, mówią ze nie, ze mam sie uczyc, ze lepsza praca za granica, ze rozumia, chca mojego szczęścia i powodzenia.. a potem 2dni przed wyjazdem płacz, bóle serca, rozmowy o ciężkich chorobach, umieraniu, testamentach..
boje sie odbierać telefon. od zawsze, od małego. boje sie złych wieści. mam straszne sny o strasznych rzeczach, nie moge skupic sie na niczym.. jak dluzej nie ma mnie w domu troche o tym zapominam. najgorszy jest pierwszy tydzien po powrocie do UK. nie wiem czy da sie ta sytuacje rozwiązać, reszta rodziny tez jest bezradna.. nie da sie do nich dotrzeć. ich miłość zezre od srodka i ich i mnie... trudno jest wracać i wyjeżdżać z "domu".
i jebany blachor cała drogę kopie w mój fotel.
Wednesday, 21 December 2011
ostatnio moje życie, to ciągłe marudzenie. ciągłe ściganie za niedoścignionym bez kiwnięcia palcem, bez ruszania dupy. things are not going to change if you're not gonna change them . wiem wiem. dużo gadam, mało robię. choć w sumie wydaje mi się, że robię. no bo przecież pracę rzuciłam, picie rzuciłam, nie czytam książek, nie rysuję, nie podśpiewuję już nawet pod nosem. tak więc jedyne czym się chwilowo zajmuję to szkoła. nawet w niedzielę do biblioteki chodzę nauki pobierać. tak więc jestem kompletnym ignorantem bez pojęcia co się w świecie dzieje, co w muzyce, filmie i szerokopojętej kulturze... wszystko to na rzecz szkoły oczywiście. bo przecież szkoła najważniejsza, bo czasu zabiera, bo to już ostani rok, moja przyszłość, sratytaty.
i co? i jajco. bo ja mój cenny czas szkolny nad książkami i papierami marnuje na jakiś gównianych portalach społecznościowych. 5min nauki: 55min netu. znam wszystko... wszystkie bitch please jenna marbles, foreveralone, wszystkie nyan koty i sneezing pandy. żałość. i ja bardzo bym chciała ten stosunek zmienić w stronę przewagi nauki.. ale.. ale kurwa wszystkie materiały właśnie na necie są. myslałam zawiesić fejsbuczka, ale tam z klasą się kontaktuję. twitterkiem wylewam żale. z youtube czerpię wiedzę o pięknie, z tumblera o anoreksji, poza tym gossip girl też przez internet oglądam...
jak zatem uczynić, ażeby wszystkim dobrze było?
czuję niemoc straszną naukową i wyjałowienie emocjonalne. nie zwrusza mnie już sztuka ani wyższa ani niższa nawet. nie wiem czy to przez abstynencję alkoholową czy starzeję się i gorzknieję w tempie godnym dziecięcia chorego na progerię.
balansu pragnę między nauką i rozrywką, stymulacji intelektualnej, uniesień i wzruszeń.
idę obejrzec "My neighbour Totoro" a od jutra rozpoczynam naukę pełną parą. dostałam najgorszą ocenę w mojej karierze studenta w UK. przeryczałam godzinę, obejrzałam rodzinnie "Ranczo". pójdę wcześniej spać. przyśnią mi się dobre sny o lepszym świecie a rano zacznę ten świat urzeczywistniać... i zapakuję prezenty. będzie pięknie i świątecznie. och ach
Monday, 19 December 2011
jestem człowiekiem porażką. tak powinien zaczynać się każdy mój post, tak powinnam mieć na drugie, tak powinnam wypełniać zadziorne plakietki typu "hi, my name is..".
mam 25 lat. na karku 2 podstawówki, 2 gimnazja, 2 licea, 4 uniwersytety. niedokończona weterynaria, BSc i MSc w trakcie.
pracę w angielskich pubach, francuskiej restauracji i sushi take-awayu. doświadczenie zawodowe/internship/wolontariat - brak. zainteresowanie studiami i determinacja - znikome. widoki na egzaminy - marne.
mam za to całą kupę rachunków w moim imieniu, direct debity na telefon, internet, siłownie, ubezpieczenie.. ostatnio też dostałam kartę kredytową, z której póki co nie zamierzam korzystać. choć pewnie rzeczywistość zweryfikuje, i jeśli nie znajdę szybko jakiejś dorywczej pracki (na którą nie pozwala mi szkoła za bardzo..) to będę musiała zadłużyć się w kochanym lloyds tsb na wieki wieków amen. nie mam serca wyciągać więcej od rodziców. i tak już dali mi więcej niż mogli.
mam egzaminy na karku też. mam rachunki, szukanie nowych współlokatorów, ogarnianie syfu po poprzednich.. chcę lekkiego życia człowieka głupiego. ignoranta, któremu wszystko jedno. buca bez ambicji, który jest szczęsliwy z posady ciecia, ćwiartki za pazuchą i dodatku na dzieci.
a jak juz mam być dorosła i odpowiedzialna i z papierami i lepszym credit score to niechże to będzie po studiach. kiedy będę mieć pracę. bo godzenie wszystkiego innego z koncentracją na szkole troszkę mi się nie układa. dochodzą też marzenia o byciu piękną i utalentowaną. niespełnione pasje rysunkowopisarskośpiewackoaktorskie. pogoń za chudością i naprzemienne opychanie się dietetycznym ciastem.
jestem zaprzeczeniem wszystkiego, czym chciałabym być. nie mam też siły, by się zaprzeć i obrócić niczym kot ogonem. jęczę i ględzę i marzę o lepszych czasach. lekkich czasach. nowym jorku, berlinie, mediolanie. o mieszkaniu na islandii. o mądrych, inspirujących znajomych, wieczorach z książką i filmem i kominkiem.
zamiast tego marnuję czas na portalach społecznościowych i podglądaniu życia tych, którym bardziej lub mniej zazdroszczę.
jestem człowiekiem porażką.
mam 25 lat. na karku 2 podstawówki, 2 gimnazja, 2 licea, 4 uniwersytety. niedokończona weterynaria, BSc i MSc w trakcie.
pracę w angielskich pubach, francuskiej restauracji i sushi take-awayu. doświadczenie zawodowe/internship/wolontariat - brak. zainteresowanie studiami i determinacja - znikome. widoki na egzaminy - marne.
mam za to całą kupę rachunków w moim imieniu, direct debity na telefon, internet, siłownie, ubezpieczenie.. ostatnio też dostałam kartę kredytową, z której póki co nie zamierzam korzystać. choć pewnie rzeczywistość zweryfikuje, i jeśli nie znajdę szybko jakiejś dorywczej pracki (na którą nie pozwala mi szkoła za bardzo..) to będę musiała zadłużyć się w kochanym lloyds tsb na wieki wieków amen. nie mam serca wyciągać więcej od rodziców. i tak już dali mi więcej niż mogli.
mam egzaminy na karku też. mam rachunki, szukanie nowych współlokatorów, ogarnianie syfu po poprzednich.. chcę lekkiego życia człowieka głupiego. ignoranta, któremu wszystko jedno. buca bez ambicji, który jest szczęsliwy z posady ciecia, ćwiartki za pazuchą i dodatku na dzieci.
a jak juz mam być dorosła i odpowiedzialna i z papierami i lepszym credit score to niechże to będzie po studiach. kiedy będę mieć pracę. bo godzenie wszystkiego innego z koncentracją na szkole troszkę mi się nie układa. dochodzą też marzenia o byciu piękną i utalentowaną. niespełnione pasje rysunkowopisarskośpiewackoaktorskie. pogoń za chudością i naprzemienne opychanie się dietetycznym ciastem.
jestem zaprzeczeniem wszystkiego, czym chciałabym być. nie mam też siły, by się zaprzeć i obrócić niczym kot ogonem. jęczę i ględzę i marzę o lepszych czasach. lekkich czasach. nowym jorku, berlinie, mediolanie. o mieszkaniu na islandii. o mądrych, inspirujących znajomych, wieczorach z książką i filmem i kominkiem.
zamiast tego marnuję czas na portalach społecznościowych i podglądaniu życia tych, którym bardziej lub mniej zazdroszczę.
jestem człowiekiem porażką.
Zginęły mi buty. Lat temu chyba sześć kupiłam w Daichmannie (lata biedy studenckiej olsztyńskiej biedniejszej niż londyńska) super świetne kozaczki. Leżały sobie tu na wiosce i czekały na lepsze czasy, powrót do łask i ciepełko mej koślawej stópki. Kiedy te trzy postanowiły zgrać się w czasie i przestrzeni i zimą roku pańskiego 2011 kozaczkom żywot przywrócić, okazało się, że owych nie ma! Wcieło, wsiąkły, ślad zaginął.. Baj baj kozaczki, muszę chodzić w maminych, bo przyjechałam w jednych butach jeno niczym to dziecię na polu na wykopkach, ta żona niewierna co w tym, w co odziana z domu wygnana będzie. I w moim vintage płaszczyku, co śmierdzi umrzykiem i kołnierz ma z wyliniałego kota. Jestem stajlisz. Matka z ojcem na msze daja za nawrócenie mnie na polaczkową modę i "ładne się ubieranie". Pierdole, nie mam kozaczków. Płaszcze cienkie i drogie i bez kociego ogona. Niełatwa ta moda zimowa...
a kiedys nagralam leniwy chod mego psa. prosze o tu tu:
nie znam sie na jutubie.
a kiedys nagralam leniwy chod mego psa. prosze o tu tu:
nie znam sie na jutubie.
Sunday, 18 December 2011
Już już piszę już się poprawiam!
Swoją drogą, to noszę się z myślą o napisaniu czegos od miesięcy... a na pewno tygodni. Na pewno od poprzedniego razu w Polsce. Ale ze mną to już tak jest. Myślę sobie, że dobrze byłoby coś zrobić.. i tak myślę jak i kiedy i co będzie przed i po i tak trwam i tkwię w tym zamyśleniu, aż ostatecznie nie zrobię nic, mija moment, chęć i możliwość i zostaję znów niepłodna z moim nudnym ajfonem, którym nie kręcę szałowych filmików, nie jestem gwiazdą instagramu i twittera, fejsbuka używam do kontaktów z klasą, a i nawet muzyki nie słucham... bo mnie nic nie wzrusza. (Tu apel: ludu boży, poratuj dobrą nutą).
Jako postanowienie noworoczne.. abo pre-noworoczne, taki trial w sensie jakby czy coś, postanowiłam, że będę pisać tak jakoś raz w tygodniu. Kiedyś miałam o czym, to i teraz powinnam. No i języka w gębie i pod palcem zapomnieć nie należy.
Cóż nowego od ostatniego razu. A nie wiem.. wydaje mi się, że nic. Bo przecież moje życie jest nudne, smutne, a ja wiecznie niezadowolona, otyła i leniwa.
Jestem w domu. Dziś przyleciałam. Jest mokry brudny śniegodeszcz i ciemno i zimno.
Miałam cudowny humor świąteczny dopóki nie wylądowałam. Tak już działa na mnie Polska od kiedy nie wracam do 'domu', tylko nowego miejsca zamieszkania rodziców. Od kiedy nie mam samochodu, niemożliwym jest wyrwać się stąd i zobaczyć znajomych. Siedzę więc i ględzę jak zwykle.
I właśnie dowiedziałam się, że dostałam B z prezentacji. Dwie osoby, których oceny znam maja B+ i A+. Pierwszy raz jestem najgorsza. Wiem, że przekrój niewielki, że pewnie komuś poszło gorzej... ale nie. Nie podoba mi się to. Idę się uczyć.
Nie od parady chyba KCL to jedna z lepszych uczelni w UK. Co prawda wciąż przy minimalnym wysiłku idzie mi ok, ale tu musi iść super. Nie po to robie te studia, żeby sie przez nie ledwo przebić.
Ide sie uczyc o high performance liquid chromatography albo coś. Cokolwiek. Muszę...
Swoją drogą, to noszę się z myślą o napisaniu czegos od miesięcy... a na pewno tygodni. Na pewno od poprzedniego razu w Polsce. Ale ze mną to już tak jest. Myślę sobie, że dobrze byłoby coś zrobić.. i tak myślę jak i kiedy i co będzie przed i po i tak trwam i tkwię w tym zamyśleniu, aż ostatecznie nie zrobię nic, mija moment, chęć i możliwość i zostaję znów niepłodna z moim nudnym ajfonem, którym nie kręcę szałowych filmików, nie jestem gwiazdą instagramu i twittera, fejsbuka używam do kontaktów z klasą, a i nawet muzyki nie słucham... bo mnie nic nie wzrusza. (Tu apel: ludu boży, poratuj dobrą nutą).
Jako postanowienie noworoczne.. abo pre-noworoczne, taki trial w sensie jakby czy coś, postanowiłam, że będę pisać tak jakoś raz w tygodniu. Kiedyś miałam o czym, to i teraz powinnam. No i języka w gębie i pod palcem zapomnieć nie należy.
Cóż nowego od ostatniego razu. A nie wiem.. wydaje mi się, że nic. Bo przecież moje życie jest nudne, smutne, a ja wiecznie niezadowolona, otyła i leniwa.
Jestem w domu. Dziś przyleciałam. Jest mokry brudny śniegodeszcz i ciemno i zimno.
Miałam cudowny humor świąteczny dopóki nie wylądowałam. Tak już działa na mnie Polska od kiedy nie wracam do 'domu', tylko nowego miejsca zamieszkania rodziców. Od kiedy nie mam samochodu, niemożliwym jest wyrwać się stąd i zobaczyć znajomych. Siedzę więc i ględzę jak zwykle.
I właśnie dowiedziałam się, że dostałam B z prezentacji. Dwie osoby, których oceny znam maja B+ i A+. Pierwszy raz jestem najgorsza. Wiem, że przekrój niewielki, że pewnie komuś poszło gorzej... ale nie. Nie podoba mi się to. Idę się uczyć.
Nie od parady chyba KCL to jedna z lepszych uczelni w UK. Co prawda wciąż przy minimalnym wysiłku idzie mi ok, ale tu musi iść super. Nie po to robie te studia, żeby sie przez nie ledwo przebić.
Ide sie uczyc o high performance liquid chromatography albo coś. Cokolwiek. Muszę...
Etykiety:
home,
płacz i lament,
uni
Subscribe to:
Posts (Atom)