Friday, 21 October 2011

może już pora. siedzę i jem migdały, popijam organiczne wino musujące, a chłopiec już pewnie zasnął, bo jutro pracuje.

jestem wiecznie na diecie. na diecie, kiedy jem tyle co nic (dosłownie), albo kiedy jem ile wlezie. nie umiem pomiędzy. nigdy nie myślałam, że mogę mieć eating disorder, ale przeglądając tumblr zaczynam się dość poważnie o takowy podejrzewać. kiedy jedzenie okupuje ponad 70% moich myśli (zaraz po tym szkoła, pieniądze, wezwanie do sądu....) i to nie dlatego, że je szczególnie lubię, ale dlatego, że zastanawiam się wciąż co mogę a co nie, co się doda, co odejmie w ramach spalania na siłce, żeby było poniżej niskości i żeby ważyc upragnione 50kg kiedyś, najlepiej w jak najbliższej przyszłości.

tak więc tak, jestem na diecie i o 23.47 obżeram się migdałami (miliony kalorii) i alkoholem, którego nie piłam kilka miesięcy, do którego mnie w ogóle nie ciągnie i który jest fuj i ble. (mówi ta, która jeszcze w lipcu piła do śniadania). czyli, że generalnie odwróciłam swój styl życia o 120274 stopni. ale mam taki tydzień, że autodestrukcyjnie robię wszystko, czego mi nie wolno, żeby złagodzić jakoś.. nawet nie wiem co złagodzić. chujowość
jak się z tym czuję? tak sobie. dobrze, w teorii, bo 'zdaję sobie sprawę', że sporty i zdrowe odżywianie i wczesne spanie, wczesne wstawanie jest super i ogólnie good for you. czy czuję, że jest to dla mnie aż takie dobre - nie bardzo.
codzienny budzik o 6 rano, powłóczenie nogami na siłownię, tam już lepiej, bieganko, skakanko, rowerek, spocona, zasapana, seksi bejbe. wracam do domu, w pośpiechu prysznic, śniadanie i z wywalonym jęzorem do uni. i właściwie nie czuję się jakoś szczególnie spełniona, zadbana czy naenergetyzowana. chodzę bo chodzę, ćwiczę bo ćwiczę, a i tak czuję się jak najgrubszy grubas. ale mniejsza o to. od jutra powracam na głodówkę, bo umiarkowane (ok 1200kcal) jedzenie jakoś mnie wyczerpuje... przytyłam i czuję się jak człowiek porażka. czyli jak zawsze.

z innej beczki natomiast: KOCHAM MÓJ UNIWERSYTET. wszyscy (oprócz K. Love z mojej klasy, która jest suczą), nauczyciele, uczniowie, polskie mariole w uczelnianej kafejce, panowie ochroniarze i bibliotekarze są absolutnie fantastyczni, mili, ciepli, otwarci, zabawni, błyskotliwi, inteligentni i generalnie spoko.
zajęć mamy za dużo, podobnie jak informacji. głównie informacji, czego możemy się nauczyć w wolnym czasie. MSc to około 40 godzin zajęć w szkole i 9468765 milionów lat świetlnych self study. self study, na który póki co nie miałam czasu ani chwili, ni chwileczki, gdyż pracowałam. tak, ŁAM, albowiem dziś było dniem ostatnim mej pracy w sushi knajpie. po dziewięciu miesiącach, w ciężkich bólach, frustracji i braku stymulacji intlektualnej jakiejkolwiek opuszczam progi żydowskiego zakładu pracy (nie, żem antysemityczna, ale manager mój i drugiej knajpy, tzn mąż z żoną są izraelitami) na rzecz szalonej kariery naukowej. patrzcie jak tylko będziecie na pierwszych stronach gazet mój fizys podziwiać, kiedy to tajemnice poznam wszechrzeczy, a i przy okazji rozwikłam inne zagadki!

co mieliśmy do tej pory? sporo. mam do nadrobienia pięć tygodni czytanek, które swoją drogą nie są nam dane, jedynie zagadnienia, które znać mamy, a skąd i w jakim stopniu to już od nas zależy... 5 lab raportów, 307587 online minitestów i dwa testy na ocenę w halloweenowy poniedziałek. ten semestr jest jednakowoż stosunkowo łatwy, bo generalnie służy wyrównaniu poziomów. jestem jedną z może 6 osób (na 32), które mają jakiekolwiek zaplecze, podłoże czy tzw. background w zakresie forensic science; inni to biologia, chemia, biochemia, genetyka, sruty pierduty i nuda. tak więc pierwszy semestr wyrównanie, drugi semestr zapierdol, trzeci semestr (= wakacje) research project. nie wiem co, nie wiem gdzie, ale jak się uda to wyjadę. będę robić za darmo murzyńską robotę w jakimś zadupnym labie w Trynidadzie, ale przynajmniej zdobędę egzotyczny papier, ciekawe doświadczenie i parę pięknych zdjęć, upięknionych jeszcze w Instagramie bądź też Snapseed.

poza tym nuda. wiecznie narzekam, wiecznie nic mi nie pasuje. niezadowolona ze wszystkiego i niczego. oprócz tego kocham życie, życie jest piękne, carpe diem, olaboga.
jutro mam "me day", przynajmniej do 16. miałam spotkać się z koleżanką, ale chyba nie-e.... raz na 2tyg mam kilka godzin kiedy jestem sama, samiusieńka, nie muszę do nikogo rozmawiać, być miła, uśmiechać się, socjalizować, lizać dupy ani generalnie przebywać. tak więc mój "me day" składać będzie się z : odmówienia koleżanki, biegu w victoria parku, zmywania, twitterka, fejsbuczka i innych wspaniałych wynalazków, a potem może coś upiekę, ugotuję, albo i nie, bo przecież od jutra nie jem.

i to tyle mili pańtwo. wybaczcie, iż sensu ani składni nie ma to imponującej. dawno nie rozmawiałam w języku ojczystym na poziomie wyższym niż powszechna kurtuazja. w żadnym języku rili. strasznie się czuję intelektualnie wyjałowiona.... uczenie co innego, a używanie, lotność umysłu i błyszczenie na tle to innego również coś. chcę być mną sprzed 8 lat. chcę być znów mądra, ważyć 52kg, lubić muzykę, czytać dużo książek, mieć na wszystko czas i nie być wiecznie zatroskaną o nieznane jutro.... oh deer.