Ostatnie 3 tygodnie szkoly. Ostatnie strzepy motywacji ulecialy na prawie wiosennym wietrze albo utopily sie w promieniach slonca okolo pory lunchu, kiedy to przewaznie jestem w szkole lub w pracy. Nie przewaznie, zawsze.
Okropna prezentacja we wtorek zakonczyla sie srednim sukcesem. Praco grupowa nienawidze cie. Z drugiej strony, gdyby byla to praca indywidualna pewnie juz slalibyscie kondolencje chlopcu memu i tlumnie pielgrzymowali na moj grob. Grob tej, co wszystko wiedziala, ale wszystko zle.
Choc czesciej nie wiedziala nic. Moj kurs mnie troche przerasta.
Bywaja jednak pozytywne akcenty. Takie jak w poniedzialek (zaraz przed okropnym wtorkiem), kiedy to udalam sie na dlugo wyczekiwany koncert. Koncert pana, na ktorego poprzedni wystep w zacisznej knajpce na Camden nie udalo mi sie dostac, bo wyprzedane, bo nie wpuszczaja nikogo wiecej. Pan z Ameryki, wiec bylam w kropce. Nie wiedzialam czy wroci i kiedy.
WROCIL! Za niecale dwa miesiace... wrocil 12 marca do Cargo. I zagral, zaspiewal i chyba smierdzialy mu stopy. Chyba jemu. Byl jedyna osoba w zasiegu wzroku, ktora byla bez butow, wiec szanse sa spore.
Ale nie szkodzi. Byl dziwny i gruby i brzydki troche, ale pieknie gral i spiewal i bylo wspaniale.
I gdzies mialam okropna prezentacje z Drugs of Abuse, gdzie niewiadoma substancje zidentyfikowalismy jako ketamine, a byla Ibuprofenem. Nie dzkodzi.
Byl Damien, bylo pieknie. I jeszcze mi sie pieczatka nie do konca zmyla...
Najpiekniejsza piosenka w oryginale:
Najpiekniejsza piosenka ode mnie z ifona: